— Wznies sie.
Przezywalem chwile calkowitej bezradnosci. Spadalem na ziemie i nic nie moglo mnie uchronic; wtedy zadarlem glowe do gory. Oczy mnie piekly, chmury zamykaly sie nade mna i przypomnialem sobie wieze i uczucie towarzyszace wznoszeniu sie. Podjalem decyzje. W gore! — rozkazalem w myslach. Opadanie ustalo natychmiast.
Mialem wrazenie, ze pochwycil mnie prad powietrza. W jednej chwili unioslem sie kilkadziesiat metrow, a potem chmury znalazly sie pode mna — biale, ledwo widoczne swiatlo. Zdecydowalem, ze bede unosil sie w miejscu. Dokad zreszta mialem sie udac? Moglbym otworzyc w pelni oczy i widziec mimo wiatru, ale balem sie bolu.
Slyszalem jej smiech — w mojej glowie albo nad nia, nie wiem. Slyszalem jej glos:
— Rusz sie, moj ksiaze, wyzej!
Odwrocilem sie i wystrzelilem w gore; wtedy ujrzalem ja nadlatujaca. Odziez furkotala, spowijajac cala jej postac, wiatr lagodnie unosil ciezkie warkocze.
Zlapala mnie i ucalowala. Staralem sie uspokoic, trzymajac sie jej i patrzac w dol. Przez szpary w chmurach widzialem gory, pokryte sniegiem i oslepiajace w blasku ksiezyca, z wielkimi sinymi zboczami ginacymi w glebokich kotlinach niezglebionego sniegu.
— Podnies mnie teraz — szepnela mi do ucha. — Zanies mnie na polnocny zachod.
— Nie wiem, gdzie to jest.
— Alez wiesz. Cialo wie. Twoj umysl. Nie pytaj gdzie. Powiedz im, ze to tam, dokad pragniesz sie udac. Znasz zasady. Kiedy poderwales swoja strzelbe i patrzyles na biegnacego wilka, nie obliczales dystansu ani szybkosci kuli; strzeliles, a wilk padl.
Znow unioslem sie z ta sama niewiarygodna pewnoscia siebie, a potem zdalem sobie sprawe, ze Akasza zaciazyla mi w ramionach.
Nie spuszczala ze mnie wzroku, ponaglajac do dalszej podrozy. Usmiechnalem sie, a moze sie rozesmialem. Unioslem ja i ucalowalem, kontynuujac nieprzerwany wzlot. Ku polnocnemu zachodowi — rozkazalem sobie. To jest na prawo, jeszcze raz na prawo i wyzej. Moj umysl wiedzial o tym, znal terytorium, nad ktorym sie przemieszczalismy. Zrobilem ciasny zreczny zwrot, a potem nastepny; obracalem sie, przyciskajac ja do siebie, wrecz zachwycony ciezarem jej ciala i naporem piersi. Jej usta znow delikatnie spoczely na moich.
— Slyszysz? — zapytala, przysuwajac je do mojego ucha.
Sluchalem; poczatkowo wiatr wymazywal wszystko, a potem dobiegl mnie gluchy chor z ziemi, monotonny spiew ludzkich gardel. Slyszalem modlitwy w jakims azjatyckim jezyku, najpierw z nieslychanej dali, a potem z bardzo bliska. Rozroznilem dwa dzwieki. Pierwszy wydawala dluga procesja wiernych spiewajacych dla dodania sobie ducha, mimo znuzenia i zimna brnacych przez gorskie przelecze i zbocza. A z wnetrza jakiegos budynku dochodzil glosny ekstatyczny chor, zawodzacy bez opamietania, zagluszajacy brzek cymbalow i lomot bebnow.
Przytulilem jej glowe do siebie i spojrzalem w dol, ale chmury zamienily sie w gesty bialy pokrowiec. Mimo to za posrednictwem umyslow wiernych widzialem roziskrzony dziedziniec i swiatynie o marmurowych lukach i rozleglych wymalowanych pomieszczeniach. Procesja wila sie w kierunku swiatyni.
— Chce to zobaczyc! — powiedzialem. Nie odpowiedziala, ale tez nie zatrzymala mnie, kiedy zanurkowalem w dol, wyciagajac sie w powietrzu jak lecacy ptak i opadajac bez ustanku, az znalezlismy sie w srodku chmur. Znow stala sie lekka, jakby nic nie wazyla.
Kiedy opuscilismy morze bieli, zobaczylem w dole, na pagorkowatym terenie pod kretymi murami, polyskliwa swiatynie, jakby miniaturowy gliniany model samej siebie. Smrod plonacych cial unosil sie ze stosow pogrzebowych. Ku temu skupisku dachow i wiez jak okiem siegnac szli gorskimi niebezpiecznymi sciezkami mezczyzni i kobiety.
— Powiedz mi, kto jest w srodku, moj ksiaze — rozkazala. — Powiedz mi, kto jest bogiem tej swiatyni.
Zobacz! — wydalem w myslach rozkaz. — Zbliz sie.
Stara sztuczka, ale natychmiast zaczalem spadac. Wrzasnalem straszliwie. Zlapala mnie.
— Uwazaj, moj ksiaze — napomniala mnie, przytrzymujac.
Myslalem, ze serce mi peknie.
— Nie mozesz opuscic ciala, by zajrzec do swiatyni, i rownoczesnie leciec. Spojrz oczami smiertelnych, jak to robiles przedtem.
Nadal sie trzaslem, sciskajac ja kurczowo.
— Jesli sie nie uspokoisz, znowu cie puszcze — rzekla lagodnie. — Powiedz swojemu sercu, czego chcesz.
Westchnalem ciezko. Nagle poczulem bol calego ciala, spowodowany sila wiatru. Oczy znow piekly mnie mocno i nic nie widzialem. Staralem sie pokonac te drobne dolegliwosci lub raczej zignorowac je, jakby nie istnialy. Zlapalem ja mocno i ruszylem w dol, powiadajac sobie, ze ma sie to odbywac powoli, a potem jeszcze raz sprobowalem odnalezc umysly smiertelnych. Wtedy zobaczylem to, co oni widzieli: zlocone sciany, zdobione luki, wszystkie powierzchnie pyszniace sie dekoracjami; poczulem won kadzidel zmieszana z zapachem swiezej krwi. W niewyraznych przeblyskach ujrzalem jego, „boga swiatyni”.
— Wampir — szepnalem. — Ssacy krew wampir. Przyciaga ich do siebie i morduje, kiedy mu sie spodoba. Ten palac cuchnie smiercia.
— Bedzie tu wiecej smierci — szepnela, calujac czule moja twarz. — Teraz bardzo szybko, tak szybko, zeby oczy smiertelnych nie zdazyly cie dojrzec. Sprowadz nas na dol, na dziedziniec obok stosu pogrzebowego.
Przysiegam, stalo sie to, zanim podjalem decyzje; wystarczylo mi zaledwie rozwazyc te mysl! Juz uderzalem o szorstka gipsowa sciane, juz mialem pod stopami twarde kamienie; bydlem caly rozdygotany; w glowie mi sie krecilo, wnetrznosci skrecaly sie z bolu. Cialo chcialo nadal spadac przez zwarta skale.
Osuwajac sie pod sciana, uslyszalem spiewy, zanim cokolwiek ujrzalem. Czulem zapach ognisk i plonacych trupow; potem zobaczylem plomienie.
— To bylo bardzo niezdarne, moj ksiaze — rzekla lagodnie. — O malo nie uderzylismy w mur.
— Nie wiem dokladnie, co sie wydarzylo.
— Ach, oto klucz — powiedziala — slowo „dokladnie”. Duch w tobie wypelni polecenia szybko i do konca. Zastanow sie nad tym. Kiedy spadasz, nie przestajesz slyszec i widziec; nastepuje to po prostu szybciej, niz sadzisz. Czy wiesz, ktora regula mechaniki sprawia, ze mozesz pstryknac palcami? Nie, nie wiesz. A jednak potrafisz; to zrobic. Nawet dziecko to potrafi.
Skinalem glowa. Zasada byla jasna jak slonce.
— To jedynie sprawa stopniowania — powiedzialem.
— Oraz poddania sie, wyzbytego strachu poddania.
Skinalem glowa. Prawde mowiac, chcialem pasc na miekkie loze i spac. Zamrugalem na widok buchajacego wysoko ognia i cial czerniejacych w plomieniach. Jedno z nich nie bylo martwe; ujrzalem unoszace sie ramie i zacisniete palce. Biedaczysko. Juz po wszystkim.
Musnela mnie dlonia po policzku. Dotknela ust, wygladzila zmierzwione wlosy.
— Nigdy nie miales nauczyciela, prawda? — zapytala. — Magnus osierocil cie w dniu stworzenia, ojciec i bracia byli durniami, a twoja matka nie cierpiala swoich dzieci.
— Zawsze bylem sam sobie nauczycielem — rzeklem sucho. — I musze wyznac, ze zawsze bylem tez swoim ulubionym uczniem.
Smiech.
— Moze byl jakis maly spisek miedzy uczniem i nauczycielem. Sam jednak przyznales, ze nigdy nie bylo nikogo innego.
Usmiechala sie do mnie. W jej oczach igral ogien. Twarz miala swietlista, przerazajaco piekna.
— Poddaj sie — powiedziala. — Naucze cie rzeczy, o jakich nigdy ci sie nie snilo. Nigdy nie poznales bitwy. Prawdziwej bitwy. Nigdy nie zasmakowales czystosci slusznej sprawy.
Nie odpowiedzialem. Czulem zawroty glowy, nie tylko z racji dlugiej podrozy w powietrzu, ale takze pod wplywem lagodnej pieszczoty jej slow i bezdennej czerni oczu. Mialo sie wrazenie, ze zrodlem jej urody jest slodycz i spokoj nieruchomego spojrzenia, nawet wtedy, kiedy rysy tej polyskliwej bialej twarzy zmienily sie nagle w usmiechu lub pod wplywem subtelnego wzburzenia. Wiedzialem, ze jesli na to pozwole, niebawem bede