powinno. Wszyscy jestesmy bezpieczni.
Z rozjasnionych sloncem glebokich pokladow smiertelnej pamieci powrocil dzien podobny do wielu innych wczesniej, kiedy w maju w naszej wiosce koronowalismy posazek Maryi Dziewicy wsrod rzedow slodko pachnacych kwiatow, przy wtorze cudownych piesni. Ach, coz to byl za uroczy moment, kiedy podnoszono korone bialych lilii i wkladano ja na oslonieta welonem glowe Maryi. Wieczorem wracalem do domu, spiewajac te hymny. W starej ksiazeczce do nabozenstwa znalazlem obrazek Dziewicy i napelnil mnie takim zachwytem i cudownym religijnym zapalem, jaki czulem teraz.
Z jeszcze dalszej glebi mojego „ja”, stamtad, dokad slonce nigdy nie zajrzalo, naplynela mysl, ze jesli wierze w nia i w to, co mowi, to w takim razie ten czyn, ktorego nie sposob opisac, ta rzeznia, ktorej dokonalem na kruchych i bezbronnych smiertelnych, bedzie jakos odkupiona.
„Teraz zabijaj w moim imieniu i dla mojej sprawy; daje ci najwieksza wolnosc, jaka kiedykolwiek otrzymal czlowiek: mowie ci, ze zabijanie twoich smiertelnych braci jest sluszne”.
— Idzcie — rzekla. — Opusccie na zawsze swiatynie. Zostawcie zmarlych sniegowi i wiatrowi. Powiedzcie ludziom, ze nadchodzi nowa era, w ktorej mezczyzni, ktorzy slawia smierc i zabijanie, zbiora swoje zniwo; a era pokoju bedzie wasza. Wroce do was. Wskaze wam droge. Oczekujcie mojego przyjscia. Wtedy powiem wam, co musicie uczynic. Na razie wierzcie we mnie i w to, co ujrzalyscie. I powiedzcie innym, by tez uwierzyli. Niech mezczyzni przybeda i ujrza to, o czym im opowiecie, a wy czekajcie na znaki ode mnie.
Ruszyly razem, aby spelnic jej polecenie; zbiegly gorskim szlakiem ku wiernym, ktorzy uciekli przed masakra; ich wolania — przenikliwe i ekstatyczne — rozlegly sie w snieznej pustce.
Wysoko na wzgorzu dzwon swiatynny wydal kolejny gluchy dzwiek. Wiejacy w dolinie wiatr szarpal skapym odzieniem umarlych. Zaczal padac snieg; stopniowo gestnial, zakrywajac brazowe konczyny i twarze, twarze z otwartymi oczami.
Dobre samopoczucie odplynelo. Trzeba bylo stanac twarza w twarz z ponura rzeczywistoscia. Te kobiety, to nawiedzenie… Trupy na sniegu! Niezaprzeczalne dowody mocy, niszczycielskiej i niepowstrzymanej.
Lagodny dzwiek zlamal cisze; to byl odglos przedmiotow roztrzaskujacych sie w wynioslej swiatyni, spadajacych i pekajacych na kawalki.
Pekaly dzbany z oliwa, przewracaly sie kadzielnice. Ogien rozprzestrzenial sie z cichym szeptem. Wreszcie ujrzalem dym, gesty, czarny, bijacy z dzwonnicy i znad calego tylnego muru.
Dzwonnica zadrzala; wielki huk odbil sie echem od dalekich skalnych zboczy; a potem posypaly sie glazy i dzwonnica runela w doline, a dzwon z ostatnim uderzeniem serca znikl w puszystej bialej przepasci.
Ogien pozarl swiatynie.
Nie moglem oderwac od niej oczu, chociaz zachodzily mi lzami od dymu pedzonego w dol szlaku wraz z drobinami popiolu i sadzy.
Mimo padajacego sniegu nie bylo mi zimno. Nie bylem tez wyczerpany po trudzie zabijania. Natomiast moje cialo stalo sie bielsze niz kiedykolwiek. Nabieralem powietrza tak umiejetnie, ze nie slyszalem swojego oddechu; nawet serce bilo mi lagodniej, rowniej. Tylko dusza byla posiniaczona i obolala.
Po raz pierwszy w zyciu, zarowno smiertelnym, jak i niesmiertelnym, balem sie, ze moge umrzec. Obawialem sie, ze ona moze mnie zniszczyc, i to nie bez powodu, gdyz wiedzialem, ze juz nigdy nie powtorze tego, co zrobilem. Nie moglem byc czescia jej planu. Modlilem sie, zebym nie byl do tego zmuszony, zebym mial sile odmowic.
Poczulem jej dlonie na moich ramionach.
— Odwroc sie i spojrz na mnie, Lestacie — rzekla.
Wykonalem jej polecenie. Oto mialem przed soba najbardziej uwodzicielskie piekno, jakie kiedykolwiek wiedzialem.
— Jestem twoja, milosci moja — mowila bez slow. — Jestes moim jedynym towarzyszem, moim najdoskonalszym instrumentem. Wiesz o tym, czyz nie tak?
Znow przywolalem na pomoc rozsadek. Gdzie jestes, Lestacie! Czy zamierzasz uchylic sie przed otworzeniem swojego serca?
— Akaszo, pomoz mi — szepnalem. — Powiedz mi, czemu chcialas, zebym zabijal? Co mialy znaczyc tamte slowa, ze mezczyzni beda ukarani? Ze na ziemi zapanuje pokoj? — Jakze glupio brzmialy moje slowa. Patrzac w jej oczy, nadal wierzylem, ze jest boginia. Mialem wrazenie, ze wysysa ze mnie przekonanie o wlasnej slusznosci, jakby to byla tylko krew.
Nagle zatrzaslem sie ze strachu. Po raz pierwszy odczulem, co znaczy „trzasc sie ze strachu”. Wreszcie wyrzucilem z siebie:
— W imie jakiej moralnosci?
— W imie mojej moralnosci! — odpowiedziala, a jej nieznaczny usmiech byl rownie piekny jak uprzednio. — Ja stoje za tym wszystkim, ja jestem powodem, usprawiedliwieniem, prawem! — Gniew sprawil, ze miala lodowaty glos, ale jej oblicze pozostalo nieruchome i slodkie. — Teraz posluchaj mnie, piekny. Kocham cie. Obudziles mnie z dlugiego snu i dla wielkiej sprawy; wystarczy mi spojrzec na ciebie, by zakosztowac radosci, wystarczy mi zobaczyc swiatlo twoich niebieskich oczu, uslyszec dzwiek twojego glosu. Widok twojej smierci sprawilby mi bol, jakiego nie potrafilbys pojac. Wzywam jednak gwiazdy na swiadkow, pomozesz mi w mojej misji lub bedziesz jedynie instrumentem poczatku, jak Judasz dla Jezusa Chrystusa. I zniszcze cie, jak Chrystus zniszczyl Judasza, kiedy tylko przestaniesz byc uzyteczny.
Opanowala mnie furia. Nie potrafilem sie powstrzymac. Lek niezwykle szybko przerodzil sie w gniew, wszystko we mnie wrzalo.
— Jak smiesz mowic takie rzeczy! — powiedzialem. — Jak mozesz wysylac te nieswiadome niczego dusze, napoiwszy je szalonymi klamstwami!
Przypatrywala mi sie w milczeniu z posagowa twarza; wydawalo sie, ze mnie zmiecie. Pomyslalem: — No coz, nastala ta chwila. Umre jak Azim. Nie uratuje Gabrieli ani Louisa. Nie uratuje Armanda. Nie bede walczyl, bo to na nic. Nie porusze sie, kiedy to nastapi. Moze zaglebie sie mocno w sobie, jesli bede musial uciec przed bolem. Znajde jakas iluzje, jak zrobila to Mala Jenks, i bede sie jej kurczowo trzymal, az przestane byc Lestatem.
Nie poruszyla sie. Ogien na wzgorzu nadal plonal, a snieg gestnial.
— Naprawde nie boisz sie niczego? — powiedziala.
— Boje sie ciebie.
— Och, nie, nie sadze.
— Boje sie — skinalem glowa. — Powiem ci, kim jestem naprawde. Robakiem na obliczu ziemi. Niczym wiecej. Obmierzlym zabojca ludzkich istot. Ale ja wiem, kim jestem! Nie udaje kogos innego! Powiedzialas tym nieswiadomym ludziom, ze jestes Krolowa Niebios! Jak zamierzasz odkupic te slowa i do czego one doprowadza glupie i niewinne umysly?
— Co za arogancja — powiedziala lagodnie. — Co za niewiarygodna arogancja. A mimo to kocham cie. Kocham twoja odwage, nawet lekkomyslnosc, ktora zawsze byla twoim zbawieniem. Kocham nawet twoja glupote. Nie rozumiesz? Nie ma takiej obietnicy, ktorej bym nie dotrzymala! Ze mna umra mity! Ja jestem Krolowa Niebios. I niebiosa wreszcie zapanuja na ziemi. Wystarczy mi powiedziec, kim jestem, i tym jestem!
— O Panie, o Boze — szepnalem.
— Nie wymawiaj tych pustych slow. One nigdy nie znaczyly nic dla nikogo! Stoisz w obliczu jedynej bogini, jaka kiedykolwiek znales! Jestes jedynym bogiem, jakiego ci ludzie kiedykolwiek poznaja! No coz, teraz musisz myslec jak bog, moj piekny. Musisz siegnac poza swoje egoistyczne ambicyjki. Nie pojmujesz, co sie stalo?
— Nic nie wiem — potrzasnalem glowa. — Wpadam w szalenstwo.
— Jestesmy spelnieniem ich marzen, Lestacie. — Rozesmiala sie, odrzucajac glowe. — Nie mozemy ich zawiesc. Jesli to zrobimy, prawda, ktora zyje ziemia pod naszymi stopami, bedzie zdradzona.
Odwrocila sie ode mnie. Wrocila na kopczyk przykrytych sniegiem kamieni, na ktorym stala poprzednio. Patrzyla w doline, na szlak wykuty w skale, na powracajacych pielgrzymow.
Slyszalem krzyki odbijajace sie echem od gory. Slyszalem mezczyzn umierajacych tam w dole, kiedy niewidzialna uderzyla ich swoja moca, wielka, uwodzicielska moca. Slyszalem kobiety bredzace o cudach i wizjach. A potem podniosl sie wielki, obojetny wiatr, pochlaniajac wszystko. Przez chwile widzialem jej polyskliwa twarz. Podeszla ku mnie. Pomyslalem, ze to znowu nadchodzi smierc, ze wracaja wilki i ze nie mam sie gdzie schowac; wtedy zamknalem oczy.