Kiedy sie obudzilem, bylem w malym domu. Nie wiedzialem, jak sie tam znalazlem ani kiedy odbyla sie rzez w gorach. Zatonalem w glosach i od czasu do czasu nachodzil mnie sen, straszliwy, a jednak znajomy sen. W tym snie widzialem dwie rude kobiety. Kleczaly przy oltarzu, na ktorym zlozono trupa w oczekiwaniu na jakis rytual, jakis bardzo wazny obrzed. Rozpaczliwie staralem sie zrozumiec sens snu, wydawalo mi sie bowiem, ze wszystko od tego zalezy; nie wolno mi go bylo znowu zapomniec.
Jednak po chwili wszystko sie rozplynelo. Pojawily sie glosy i niechciane obrazy; rzeczywistosc byla zbyt natretna.
Lezalem w ciemnym i brudnym pomieszczeniu pelnym plugawych woni. Wszystkie rudery wokol byly zamieszkane przez wynedznialych smiertelnych, zyjacych z dziecmi placzacymi z glodu, wsrod smrodu smazonych ryb i przypalonego tluszczu.
Toczyla sie tam wojna, nie pogrom na gorskim stoku, ale prawdziwa, staromodna dwudziestowieczna wojna. Z umyslow cierpiacych wychwytywalem obrazy czepiajace sie pamieci jak lepki sluz — nie konczaca sie panorame rzezi i zagrozenia — spalone autobusy, ludzie uwiezieni w srodku i tlukacy w okna, eksplodujace ciezarowki, kobiety i dzieci uciekajace przed ogniem karabinow maszynowych.
Lezalem na podlodze, jakby ktos mnie tam cisnal. Akasza stala w drzwiach, ciasno owinieta peleryna az po same oczy, wytezajac oczy w mroku.
Kiedy wstalem i podszedlem do niej, zobaczylem blotnista uliczke pelna kaluz i szereg ruder, z ktorych czesc przykryto blaszanymi dachami, a inne zaledwie namoknietymi gazetami. Pod scianami spali brudni ludzie, od stop do glow otuleni w szmaty, jakby w caluny. To nie byli umarli i szczury, przed ktorymi sie bronili, wiedzialy o tym. Szczury skubaly zawoje, a ludzie rzucali sie i dygotali przez sen.
Bylo goraco i zar potegowal panujacy smrod uryny, odchodow, wymiocin umierajacych dzieci. Czulem nawet glod tych malenstw, placzacych w spazmach. Czulem gleboki morski zapach rynsztokow i dolow kloacznych.
To nie byla wioska, a tylko skupisko chat i szop. Trupy lezaly miedzy ruderami. Szerzyla sie zaraza… Starcy i chorzy siedzieli w ciemnosci, milczac, nie sniac o niczym lub byc moze o smierci, czyli rowniez o nicosci, podczas gdy dzieci plakaly.
Z uliczki przywleklo sie male dziecko z wzdetym brzuchem, rozkrzyczane i pocierajace drobna piastka spuchniete oko.
Chyba nie zauwazylo nas w ciemnosci. Szlo od drzwi do drzwi, coraz dalej, jego gladka brazowa skora lsnila w slabych blyskach kuchennych ognisk.
— Gdzie jestesmy? — spytalem.
Kiedy odwrocila sie i lagodnie pogladzila mnie po glowie i po twarzy, bylem zaskoczony. Poczulem ulge. Jednak cierpienia, na ktore patrzylem, byly zbyt wielkie, zeby ta ulga mogla miec znaczenie. A wiec Akasza mnie nie zniszczyla; przywiodla mnie do piekla. W jakim celu? Wszedzie wokol czulem nedze i rozpacz. Co moglo odmienic cierpienia tych biedakow?
— Moj biedny wojowniku — powiedziala. Oczy miala pelne krwawych lez. — Nie wiesz, gdzie jestesmy? Czy mam ci wyrecytowac litanie tych nazw? — Mowila powoli, z ustami przy moim uchu. — Kalkuta, jesli sobie zyczysz, lub Etiopia czy tez ulice Bombaju; te biedne dusze moga byc wiesniakami z Cejlonu, Pakistanu lub Nikaragui. Nie ma znaczenia, co to jest; wazne, ile tego jest, wazne, ze istnieje wokol oaz waszych lsniacych zachodnich miast. To trzy czwarte swiata! Otworz oczy, ukochany, posluchaj ich modlitw, posluchaj milczenia tych, ktorzy nauczyli sie nie modlic o nic, bo nicosc zawsze byla ich udzialem, bez wzgledu na to, jakie jest imie ich narodu, miasta, plemienia.
Wyszlismy razem na blotnista ulice; mijalismy pryzmy nawozu i brudne kaluze, glodujace psy i szczury przebiegajace droge. Jaszczurki wily sie posrod kamieni. Czern mrowila sie komarami. Wloczedzy spali w dlugim rowie obok pelnego rynsztoka. Dalej, w bagnie, gnily trupy, rozdete i zapomniane.
Daleka szosa jezdzily ciezarowki, ich lomot przeszywal duchote i zar jak burzowy grom. Nedza i rozpacz tej okolicy zatruwaly mnie jak gaz. To byl poszarpany skraj Ogrodu Bestii w swiecie, w ktorym nadzieja nie mogla zakwitnac. To byl sciek.
— Co mozemy zrobic? — szepnalem. — Czemu tu przybylismy? — Znow nie moglem pozbierac mysli w obliczu jej urody, tchnienia wspolczucia, ktore nagle mi sie udzielilo i sprawilo, ze lzy naplynely mi do oczu.
— Mozemy odzyskac swiat — powiedziala — tak jak ci mowilam. Mozemy sprawic, ze mity stana sie rzeczywistoscia i przyjdzie czas, kiedy to, ze ludzie kiedykolwiek zaznali takiego ponizenia, stanie sie tylko mitem. Postaramy sie o to, milosci moja.
— Tylko oni moga temu zaradzic. To nie tylko ich obowiazek, to ich prawo. Jak mozemy im pomoc, nie prowadzac zarazem do katastrofy?
— Zadbamy, by do niej nie doszlo — rzekla ze spokojem — ale ty wciaz nie rozumiesz. Nie zdajesz sobie sprawy z sily, ktora posiadasz. Nic nie moze nas zatrzymac. Zastanow sie dobrze. Nie jestes jeszcze gotowy i nie bede wiecej cie przymuszac. Kiedy znow bedziesz dla mnie zabijal, musisz mi wierzyc bez zastrzezen i byc przekonany bez zastrzezen. Badz pewien, ze cie kocham i wiem, ze serce nie moze sie niczego nauczyc w ciagu jednej nocy. Ucz sie jednak — patrz i sluchaj.
Wrocila na ulice. Przez chwile byla jedynie szczuplym ksztaltem poruszajacym sie wsrod cieni. Nagle uslyszalem, jak w szopach budzi sie zycie, i zobaczylem wylaniajace sie kobiety i dzieci. Spiace postaci zaczely sie poruszac. Cofnalem sie w ciemnosc.
Dygotalem. Rozpaczliwie chcialem cos zrobic, blagac ja o cierpliwosc!
Znow udzielilo mi sie wrazenie spokoju, nastroj idealnego szczescia i znow siegnalem wspomnieniem do francuskiego kosciolka z czasow mojego dziecinstwa, do chwili, kiedy zaczely sie spiewy. Przez lzy ujrzalem rozmigotany oltarz. Zobaczylem wizerunek Maryi Dziewicy, jasniejacy kwadrat zlota nad kwiatami; uslyszalem „Zdrowas Maria”, szeptane, jakby to bylo zaklecie. Pod lukami Notre Dame uslyszalem ksiezy spiewajacych „Salve Regina”.
Jej glos rozbrzmial czysto, niepowstrzymanie jak poprzednio, jakby rozlegal sie w mojej glowie, a do smiertelnych z pewnoscia dotarl z ta sama nieodparta moca. Sam rozkaz byl bez slow; a jego istota byla poza wszelka dyskusja — rozpoczyna sie nowy porzadek, nowy swiat, w ktorym poniewierani i ranni znajda wreszcie pokoj i sprawiedliwosc. Kobiety i dzieci zostaly wezwane do powstania i zabicia wszystkich mezczyzn w tej wiosce. Wszyscy mezczyzni poza jedynym na sto powinni byc zabici i wszystkie niemowleta plci meskiej, poza jedynym na sto, rowniez natychmiast mialy byc zabite. Kiedy sie to stanie, na calej ziemi wzdluz i wszerz zapanuje pokoj; nie bedzie wiecej wojen, zapanuje sytosc i dostatek.
Groza spetala mi jezyk i czlonki. Ogarniety panika slyszalem oszalale wrzaski kobiet. Spiacy wloczedzy wokol mnie rozwijali szmaty tylko po to, by natychmiast umrzec tak, jak na moich oczach umierali mezczyzni w swiatyni Azima.
Ulica rozbrzmiewala krzykami. Wsrod cieni i blyskow widzialem uciekajacych ludzi, mezczyzn wybiegajacych z domow i natychmiast padajacych w bloto. Na drodze ciezarowki stawaly w plomieniach, opony piszczaly, kiedy kierowcy tracili panowanie nad kierownicami. Metal wbijal sie w metal, wybuchaly baki z paliwem; noc byla pelna oranzowego swiatla. Pedzac od domu do domu, kobiety osaczaly mezczyzn i tlukly ich wszystkim, co im wpadlo w rece. Czy to osiedle z szop i ruder widzialo kiedys taka witalnosc jak teraz, w imie smierci?
A ona, Krolowa Niebios, uniosla sie ponad blaszanymi dachami, wyrazna delikatna postac jasniejaca na tle chmur, jakby byla z bialego dymu.
Zamknalem oczy i odwrocilem sie do sciany, zaciskajac palce na luznym kamieniu. Pomyslec, ze ona i ja bylismy tak materialni jak ten kawalek skaly. A jednak nie bylismy z tego swiata. Nigdy. I nie tu bylo nasze miejsce! Nie mielismy prawa.
Nawet placzac, bylem w slodkim objeciu rzuconego przez nia uroku; mialem slodkie senne wrazenie, ze otaczaja mnie kwiaty, slyszalem powolna muzyke o nieodparcie zachwycajacym rytmie, czulem cieple powietrze naplywajace do pluc; dotykalem starych kamiennych plyt pod stopami.
Przede mna, niczym w doskonalej halucynacji, rozposcieraly sie lagodne zielone wzgorza — swiat bez wojny i nedzy. Kobiety przechadzaly sie wolne i bez leku, kobiety, ktore nawet prowokowane, nie uciekaja sie do gwaltu, tak bliskiego sercu kazdego mezczyzny.
Wbrew woli ociagalem sie z opuszczeniem tego swiata, ignorujac lomot cial padajacych na mokra ziemie oraz ostatnie przeklenstwa i okrzyki zabijanych.
W wielkich sennych przeblyskach widzialem cale miasta przemienione; widzialem ulice wolne od strachu