— Zabij go — powiedzial glos Akaszy w mojej glowie.
Przeklinal mnie, kiedy odepchnalem go niewidzialna moca, czujac spazm gleboko w gardle i brzuchu, a potem nagly uscisk w skroniach; czulem, jak to go dotyka, jak wylewa sie ze mnie, czulem to tak namacalnie, jakbym przenikal mu czaszke palcami i wyciskal mozg. Ogladanie tego byloby obrzydliwe, ale nie bylo takiej potrzeby. Wystarczylo mi tylko, ze widzialem, jak krew bucha mu z ust i z uszu i jak splywa po nagim torsie.
Och, miala racje, jak zawsze, bo pragnalem tego bez opamietania! Marzylem o tym w moich najwczesniejszych smiertelnych latach! Sama czysta rozkosz zabijania, zabijania ich pod wszystkimi imionami, ktore brzmialy jednakowo — nieprzyjaciel — zabijania tych, ktorzy na to zaslugiwali, tych, ktorzy po to sie rodzili, zabijania z pelna moca, podczas gdy moje cialo zamienialo sie w jeden twardy muskul, zeby byly zacisniete, a nienawisc i niewidzialna sila stapialy sie w jedno.
Pierzchali we wszystkich kierunkach, ale to tym bardziej mnie rozplomienilo. Przyciagalem ich z powrotem, rozbijalem o sciany. Mierzylem niewidzialnym jezorem w serca i slyszalem, jak pekaja. Obracalem sie wkolo nie raz i nie dwa, celujac starannie, jednoczesnie w tego i w tamtego, i w jeszcze jednego, ktory biegl przez prog, i w jeszcze jednego, ktory pedzil korytarzem, i w jeszcze jednego, ktory zerwal lampe z lancuchow, glupiec, i rzucil we mnie.
Z odswiezajaca latwoscia gonilem ich po odleglych komnatach swiatyni, po stosach zlota i srebra, rzucalem ich na plecy jakby dlugimi niewidzialnymi palcami, a potem zaciskalem je na ich arteriach, az krew tryskala z pekajacych cial.
Czesc kobiet zbila sie w klab i lkala; inne uciekly. Depczac po trupach, slyszalem trzask kosci. Zdalem sobie sprawe, ze ona tez zabija, ze robimy to razem i ze sala jest pelna kalek i umarlych. Gesty, cuchnacy odor krwi przenikal wszystko; wszedzie rozlegaly sie slabnace, rozpaczliwe krzyki.
Jakis wielkolud runal na mnie z wybaluszonymi oczami i usilowal mnie zatrzymac wielkim, krzywym mieczem. Rozwscieczony wyrwalem mu orez i odrabalem glowe. Ostrze przeszlo przez kosc, pekajac, po czym glowa oraz zlamana klinga upadly u moich stop.
Kopnieciem utorowalem sobie droge. Wyszedlem na korytarz i spojrzalem na tych, ktorzy cofali sie przede mna, ogarnieci groza. Postradalem sprawnosc umyslu, postradalem sumienie. Gonienie ofiar stalo sie bezmyslna zabawa. Osaczalem ich, odrzucalem kobiety, za ktorymi sie chowali lub ktore same podjely zalosne proby osloniecia ich, i kierowalem moc we wlasciwe miejsce, pompujac ja, az nieruchomieli.
Frontowa brama! Slyszalem wolanie Akaszy. Mezczyzni na dziedzincu byli martwi; kobiety plakaly, rwac sobie wlosy z glow. Szedlem przez ruiny swiatyni, mijajac placzki i zmarlych, nad ktorymi rozpaczaly. Tlum przy wrotach kleczal w sniegu, nieswiadomy tego, co wydarzylo sie wewnatrz, i blagal rozpaczliwie.
— Dopusccie nas do sali pana, dopusccie nas do wizerunku i glodu pana!
Na widok Akaszy uderzyli w jeszcze glosniejszy ton. Kiedy zamki puscily i wrota sie rozwarly, wyciagali rece, by dotknac jej szat.
Wiatr wyl na przeleczy; dzwon na wiezy dzwieczal pusto, slabo.
Znow slalem ich pokotem na ziemie, miazdzac mozgi, serca i arterie. Nawet wiatr cuchnal krwia. Glos Akaszy przebil sie przez straszliwy wrzask, nakazujac kobietom, by sie wycofaly.
Zabijalem tak szybko, ze przestalem to widziec. Mezczyzni. Mezczyzni musza umrzec. Spieszylem sie ku ostatecznemu rozwiazaniu, zeby kazde stworzenie plci meskiej, ktore sie poruszalo, drgnelo lub zajeczalo, zostalo zabite.
Szedlem kretym szlakiem jak aniol z niewidzialnym mieczem. Az wreszcie padli na kolana na calej dlugosci zbocza i czekali na smierc. Godzili sie na nia z upiorna biernoscia!
Niespodziewanie poczulem jej uscisk, chociaz nie bylo jej nigdzie w poblizu. W glowie uslyszalem slowa:
— Dobra robota, moj ksiaze.
Nie moglem sie zatrzymac. To niewidzialne cos stalo sie teraz czescia mnie samego. Nie moglem tego cofnac i ukryc w sobie. Ona jednak uwiezila mnie w bezruchu i wtedy ogarnal mnie wielki spokoj, jakby wstrzyknieto mi w zyly narkotyk. Wreszcie sie uspokoilem, moc skupila sie we mnie, stala czescia mnie i niczym wiecej.
Odwrocilem sie powoli. Popatrzylem na czyste sniezne wierzcholki, na idealnie czarne niebo i dlugie pasmo trupow scielacej sie na szlaku od wrot swiatyni. Kobiety lgnely jedna do drugiej, lkajac i nie wierzac wlasnym zmyslom albo wydajac ciche, straszliwe jeki. Czulem won smierci jak nigdy dotad; opuscilem wzrok na strzepki ciala i strugi posoki plamiace moja odziez. A moje rece! Moje rece byly niezwykle biale i czyste. Nie — pomyslalem — nie zrobilem tego! Nie ja. Nie zrobilem tego. Moje rece sa czyste!
Och, ale przeciez zrobilem to! Kimze jestem, jesli bylem do tego zdolny? Tym, ktory uwielbial to robic, uwielbial wbrew rozsadkowi, uwielbial, jak ludzie zawsze to uwielbiali, dazac do absolutnej wolnosci wojny…
Wydawalo sie, ze zapadla cisza.
Jesli nawet jakies kobiety plakaly, to ja ich nie slyszalem. Nie slyszalem tez wiatru. Poruszalem sie, chociaz nie wiedzialem jak. Uklaklem i wyciagnalem dlon ku ostatniemu mezczyznie, ktorego zabilem, lezacemu na sniegu jak polamana wiazka patykow; przeciagnalem dlonia po zakrwawionych ustach, rozsmarowalem krew na rekach i przycisnalem je do twarzy.
Przez dwiescie lat nie zdarzylo mi sie zabic i nie posmakowac krwi, nie wziac jej w siebie razem z zyciem. To straszny czyn. W ciagu tych upiornych chwil umarlo wiecej, niz kiedykolwiek poslalem do przedwczesnych grobow. Stalo sie to tak latwo, jak sie mysli i oddycha. Och, zadna pokuta tego nie wymaze! Zadne usprawiedliwienie nie zatrze!
Stalem wpatrzony w swe zakrwawione palce i w snieg; lkalem, chociaz jednoczesnie bylem na siebie wsciekly. Po pewnym czasie zdalem sobie sprawe, ze nastapila jakas zmiana. Cos dzialo sie wokol mnie i mialem takie wrazenie, jakby zimne powietrze sie ogrzalo, a wiatr ucichl i zostawil w spokoju strome zbocze.
Zmiana objela rowniez mnie, lagodzac niepokoj i nawet spowalniajac bicie serca.
Placze ustaly! Kobiety szly dwojkami i trojkami w dol szlaku, jakby w transie, mijajac umarlych. Mozna by pomyslec, ze rozlega sie slodka muzyka i ziemia nagle obrodzila wiosennym kwieciem wszelkiego koloru i ksztaltu, a powietrze stalo sie wonne ponad wszelkie wyobrazenie.
Jednak czy naprawde nic sie nie stalo? Kobiety mijaly mnie w poblasku przygaszonych kolorow, w szmatach i jedwabiach, w ciemnych plaszczach. Otrzasnalem sie. Musialem myslec trzezwo! Nie czas na dezorientacje. Ta moc i te trupy nie byly snem i nie moglem, nie moglem poddac sie przemoznemu ukojeniu i spokojowi.
— Akaszo! — szepnalem.
Podnioslem wzrok, nie dlatego ze chcialem, ale dlatego, ze musialem, i ujrzalem ja stojaca na dalekim wzniesieniu, a kobiety, mlode i stare, szly ku niej. Niektore byly tak oslabione z zimna i glodu, ze inne musialy je niesc.
Zapadla cisza.
Akasza bez slow zwrocila sie do zgromadzonych. Moze uzywala ich jezyka, a moze uczynila to inaczej, bez zwiazku z zadnym konkretnym jezykiem. Nie potrafie powiedziec.
Oszolomiony patrzylem, jak wyciaga ku nim ramiona. Czarne wlosy opadaly jej na plecy, a faldy prostej szaty ledwo sie poruszaly w lekkim wietrze. Nigdy w zyciu nie widzialem czegos rownie pieknego jak ona. Jej uroda nie stanowila tylko sumy fizycznych zalet, lecz byla w jej czystym pogodnym spokoju, w samej esencji jej istoty, ktora dostrzegalem dusza mojej duszy. Kiedy mowila, ogarnela mnie cudowna euforia.
— Nie lekajcie sie — rzekla im. — Nastal kres panowania waszego boga i teraz mozecie wrocic ku prawdzie.
Wsrod wiernych rozlegly sie ciche hymny. Niektore kobiety upadly przed nia na kolana. To chyba sprawialo jej przyjemnosc, a z pewnoscia nie miala nic przeciwko temu.
— Teraz musicie wrocic do wiosek — rzekla. — Musicie opowiedziec tym, ktorzy wiedzieli o bogu krwi, ze umarl. Zniszczyla go krolowa niebios i zniszczy ona wszystkich mezczyzn, ktorzy nadal w niego wierza. Krolowa sprowadzi na ziemie nowe panowanie pokoju. Smierc czeka tych mezczyzn, ktorzy znecali sie nad wami, ale musicie poczekac na moj znak.
Kiedy przerwala, znow rozlegly sie hymny o Krolowej Niebios, Bogini, Dobrej Matce. Stara liturgiczna piesn spiewana w tysiacach jezykow na calym swiecie znajdowala nowa forme.
Otrzasnalem sie. Zrobilem to swiadomie. Musialem zrozumiec ten urok! To byla sztuczka mocy, tak jak zabijanie bylo sztuczka mocy — czyms definiowalnym i dajacym sie zmierzyc, a jednak nadal czulem sie odurzony jej widokiem, hymnami, pieszczacym usciskiem tego uczucia, ze wszystko jest dobrze, wszystko jest takie, jak byc