tam, posrod naszych bliskich.
Nie pamietam, jak dlugo kleczalysmy, jak dlugo szykowalysmy nasze dusze. Pamietam, ze jednoczesnie unioslysmy misy z organami matki i muzyka zaczela grac. Muzyka fletu i bebna zabrzmiala wokol nas; slyszalysmy lagodne oddechy wiesniakow; slyszalysmy spiew ptakow.
A potem spadlo na nas zlo; spadlo tak nagle, z tupotem stop i przerazliwymi wrzaskami egipskich zolnierzy, ze ledwo wiedzialysmy, co sie dzieje. Rzucilysmy sie na cialo matki, usilujac uratowac swieta stype, ale od razu odciagnieto nas i ujrzalysmy, jak misy spadaja na ziemie, a kamienna plyta sie przewraca!
Uslyszalam, jak Mekare krzyczy, krzyczy, jak zaden czlowiek nigdy nie krzyczal. Ja tez krzyczalam, widzac cialo matki cisniete w popiol.
Uszy mialem pelne przeklenstw; zolnierze wykrzykiwali, ze zjadamy ludzi, ze jestesmy kanibalami, dzikusami i musimy isc pod miecz.
Nikt nas nie skrzywdzil. Zwiazane i bezradne patrzylysmy, jak nasi krewni sa mordowani. Zolnierze deptali trupa matki, deptali jej serce, mozg i oczy. Rozrzucali popioly, podczas gdy inni wycinali w pien mezczyzn, kobiety i dzieci w wiosce.
Potem wsrod choralnych krzykow, straszliwego wrzasku setek umierajacych na stoku gory, uslyszalam glos Mekare wzywajacej nasze duchy do zemsty, do ukarania zolnierzy za ich czyny.
Czymze jednak byl wiatr lub deszcz dla tamtych mezczyzn? Drzewa sie trzesly, ziemia drzala, liscie zawirowaly w powietrzu jak poprzedniej nocy, kamienie toczyly sie w dol gory, unoszac chmury kurzu. Wtedy wystapil krol Enkil i oswiadczyl, ze to tylko stare sztuczki, a my i nasze demony nie potrafimy zrobic nic wiecej.
To bylo az nazbyt prawdziwe i nie slabnaca masakra ciagnela sie dalej. Siostra i ja bylysmy gotowe umrzec, ale nie zabito nas. Nie to bylo ich zamiarem i kiedy wlekli nas ze soba, zobaczylysmy nasza wies plonaca, lany dzikiej pszenicy w ogniu, nasze plemie zamienione w stos trupow i wiedzialysmy, ze zostana tam na pastwe dzikich zwierzat, w calkowitej pogardzie i zapomnieniu.
Maharet przerwala. Zlozyla dlonie w daszek, dotknela czubkami palcow czola i zastygla tak na chwile, zanim zaczela znowu mowic. Jej glos byl teraz nieco chrapliwy i cichszy, ale wciaz spokojny.
— Czymze jest plemie z jednej osady? Czym jest garstka ludzi lub nawet zycie jednego czlowieka?
Pod ziemia spoczywa tysiac takich plemion. I nasze plemie spoczywa tak po dzis dzien.
Wszystko, co wiedzielismy, wszystko, co osiagnelismy, uleglo spustoszeniu w ciagu godziny. Wycwiczeni zolnierze wymordowali prostych pasterzy, kobiety, bezbronna mlodziez. Wioski legly w ruinie, chaty zrownano z ziemia; wszystko, co moglo splonac — splonelo.
Ponad gora, nad wioska lezaca u jej podnoza, czulam obecnosc duchow zmarlych. Tworzyly wielka poswiate, niektore tak podniecone i zagubione z powodu zadanego im gwaltu, ze lgnely do ziemi w grozie i bolu; inne wznosily sie nad ciala, zeby juz nie cierpiec.
Coz mogly zrobic?
Przez cala droge do Egiptu towarzyszyly naszemu pochodowi, dokuczaly zolnierzom, ktorzy zwiazali i niesli w lektyce dwie lkajace kobiety, przytulone mocno jedna do drugiej, przejete groza i zalem.
Kazdej nocy, kiedy oddzial rozbijal oboz, duchy posylaly wiatr, zeby rozrywal namioty i rozrzucal je na wszystkie strony. Mimo to krol radzil zolnierzom, by nie ulegali lekowi. Mowil, ze bogowie Egiptu sa silniejsi niz demony wiedzm. A poniewaz duchy w istocie osiagnely szczyt swoich mozliwosci i nie dzialo sie nic gorszego, zolnierze mu wierzyli.
Kazdego wieczoru krol kazal sprowadzac nas przed swoje oblicze. Mowil naszym jezykiem, znanym wowczas powszechnie, uzywanym od doliny Tygrysu i Eufratu, a takze wzdluz stokow gory Karmel.
„Jestescie wielkimi czarownicami — powiadal glosem lagodnym i irytujaco szczerym. — Z tego powodu oszczedzilem wam zycie, chociaz zjadacie ludzi jak wasi pobratymcy i zostalyscie zlapane na goracym uczynku przeze mnie i moich ludzi. Oszczedzilem was, poniewaz chcialbym skorzystac z waszej madrosci. Bede sie od was uczyl, jak rowniez moja krolowa. Powiedzcie mi, co moge uczynic, aby ulzyc waszym cierpieniom, a zrobie to. Jestescie teraz pod moja opieka, jestem waszym krolem”.
Lkajac, nie patrzac mu w oczy, stalysmy przed nim bez slowa, gdy znuzyl sie tym wszystkim, posylal nas spac do malej ciasnej lektyki — drewnianej klatki z malymi okienkami.
Pozostawione same sobie, rozmawialysmy cicho w naszym jezyku blizniaczek, jezyku gestow i skrotow, ktore tylko my rozumialysmy. Mowilysmy o tym, co duchy powiedzialy matce, i o tym, ze zachorowala po liscie od krola Kemetu i nigdy nie wrocila do zdrowia. A jednak nie balysmy sie.
Nasz smutek byl zbyt wielki, abysmy mogly sie bac. Juz czulysmy sie martwe. Widzialysmy masakre naszego ludu, widzialysmy zbezczeszczenie ciala matki. Co gorszego moglo nas jeszcze spotkac? Bylysmy wciaz razem, wiec moze rozdzielenie byloby gorsze.
Podczas tej dlugiej podrozy do Egiptu mialysmy jedna mala pocieche, ktorej nie dane nam bylo pozniej zapomniec. Khayman, krolewski rzadca, traktowal nas ze wspolczuciem i uczynil wszystko, co w jego mocy, by ulzyc naszemu bolowi.
Maharet przerwala po raz kolejny i spojrzala na Khaymana, ktory siedzial, splotlszy rece na stole i opusciwszy oczy. Wydawal sie gleboko pograzony we wspomnieniach. Przyjal do wiadomosci wdziecznosc, ale chyba nie sprawila mu ulgi. Wreszcie odwzajemnil spojrzenie Maharet. Pytania cisnely mu sie na usta, ale ich nie zadal. Przesunal wzrokiem po zebranych, odwzajemniajac ich spojrzenia, ale nie odezwal sie ani slowem.
— Khayman rozluznial nam wiezy, kiedy sie tylko dalo — kontynuowala Maharet — zezwalal nam na wieczorne spacery; przynosil mieso i napitki. Okazywal przy tym wielka dobroc, czynil bowiem to wszystko bez slowa, nie dopominajac sie o podziekowanie. Robil to z dobroci serca. Po prostu nie mogl patrzec na ludzkie cierpienie.
Wydawalo sie nam, ze podroz do Kemetu trwala dziesiec dni; moze wiecej, moze mniej. Kiedys w trakcie tej podrozy duchy zmeczyly sie swoimi sztuczkami; a my, upadle na duchu i wyzbyte odwagi, nie wezwalysmy ich. W koncu pograzylysmy sie w milczeniu i tylko czasem spogladalysmy w oczy jedna drugiej.
Wreszcie znalazlysmy sie w krolestwie, ktorego wolalybysmy nigdy nie ogladac. Doprowadzono nas przez rozpalona pustynie do zyznego czarnego ladu opasujacego rzeke Nil, do czarnej ziemi, od ktorej pochodzi slowo Kemet. Przewieziono nas, jak i cala armie, na tratwie przez ogromna rzeke i znalazlysmy sie w rozleglym miescie pelnym ceglanych budynkow krytych strzechami, wielkich swiatyn i palacow wzniesionych z tych samych prostych materialow, ale bardzo wspanialych.
Nie bylo wtedy jeszcze kamiennych budowli, z ktorych zaslyneli Egipcjanie — swiatyn faraonow, stojacych po dzis dzien.
Juz wtedy jednak wielce upodobali sobie przepych i dazyli ku monumentalizmowi. Nie wypalane cegly, rzeczna trzcina, rogoza — wszystkie te proste materialy byly uzywane do wznoszenia wysokich murow, nastepnie bielonych i malowanych w piekne wzory.
Przed palacem, do ktorego zaprowadzono nas, krolewskich jencow, ujrzalysmy wielkie kolumny z ogromnych lesnych traw. suszonych, plecionych i spajanych rzecznym mulem; a wewnatrz zamknietego dziedzinca bylo jezioro, pelne lotosow i otoczone kwitnacymi drzewami.
Nigdy nie widzialysmy ludzi tak bogatych jak Egipcjanie, obwieszonych tak piekna bizuteria, o wlosach zaplecionych w tak piekne warkocze i tak pomalowanych oczach. Te oczy budzily nasz lek. Farba czynila bowiem spojrzenie twardym; stwarzala iluzje glebi tam, gdzie byc moze nie bylo zadnej glebi; instynktownie wzdrygalysmy sie w obliczu tej sztucznosci.
Wszystko, co widzialysmy, poglebialo nasza rozpacz i zalosc. Jakze nie cierpialysmy tego calego otoczenia. I chociaz nie rozumialysmy obcego jezyka tych ludzi, czulysmy, ze my tez budzimy nienawisc i lek. Nasze rude wlosy przerazaly ich, a to, ze bylysmy blizniaczkami, tez wywolywalo strach.
Ich zwyczajem bylo zabijanie blizniakow juz w powijakach, a rude potomstwo bez wyjatku skladano w ofierze. Uwazano, ze to przynosi szczescie.
Pojelysmy to wszystko w niespodziewanych przeblyskach zrozumienia; osadzone w wiezieniu, zgnebione, oczekiwalysmy co przyniesie nam los.
Jak poprzednio, tak i teraz naszym jedynym pocieszycielem byl Khayman. To on, krolewski rzadca, postaral sie, bysmy mialy odpowiednie warunki w celi. Przynosil nam swieza slome na poslanie, owoce i piwo. Dostalysmy od niego nawet grzebienie i czysta odziez. Wtedy po raz pierwszy odezwal sie do nas; rzekl, iz krolowa jest lagodna i dobra i ze nie powinnysmy sie bac.
Wiedzialysmy, ze mowi szczerze, co do tego nie bylo watpliwosci; mialysmy jednak zle przeczucia,