ampulkach zarazki zdolne zabic kontynenty podczas wojny biologicznej i projektuja bomby, ktore moga wytracic Ziemie z jej szlaku wokol Slonca.
— A co sie stanie, jesli kobiety podziela miedzy siebie role meskie i zenskie, jak sie to czesto zdarza mezczyznom, kiedy sa pozbawieni kobiet?
— Wiesz, ze to glupie zastrzezenie. Takie podzialy moga byc tylko powierzchowne. Kobiety to kobiety! Czy potrafisz wyobrazic sobie wojne rozpoczeta przez kobiety? Odpowiedz mi. Potrafisz? Czy potrafisz wyobrazic sobie rozzuchwalona bande kobiet spragnionych jedynie zniszczenia lub gwaltu? Taka mysl jest niedorzeczna. Kilku wynaturzonym bezzwlocznie wymierzy sie sprawiedliwosc. Ale generalnie nastapi cos zupelnie nieprzewidzianego. Nie pojmujesz? Na ziemi zawsze byla mozliwosc pokoju i zawsze byli ludzie, ktorzy mogli go wprowadzic i utrzymac, a tymi ludzmi sa kobiety. Jesli tylko usunie sie mezczyzn.
Przysiadlem na lozku jak zwykly skonsternowany smiertelnik. Oparlem lokcie na kolanach. Dobry Boze, dobry Boze! Czemu te dwa slowa tak sie mnie uczepily? Nie bylo zadnego Boga! Bylem w tym pokoju z bogiem.
— Tak, skarbie. — Rozesmiala sie triumfalnie. Wziela mnie za reke, okrecila w kolko i przyciagnela do siebie. — Ale powiedz mi, czy ciebie to chociaz troche podnieca?
Spojrzalem na nia.
— O co ci chodzi?
— Ty impulsywna istoto. Kto stworzyl z tamtego dziecka, Klaudii, krwiopijce, zeby tylko przekonac sie, co sie stanie? — W jej glosie byla drwina, ale czula drwina. — Czy naprawde nie chcesz zobaczyc, co sie stanie, kiedy wszyscy mezczyzni znikna? Nie jestes nawet troszeczke ciekaw? Poszukaj prawdy w duszy. To bardzo interesujacy pomysl, czyz nie tak?
Nie odpowiadalem. Wreszcie potrzasnalem glowa.
— Nie — powiedzialem.
— Tchorz — szepnela. — Karzelek ze snami karzelka.
Nikt nigdy mnie tak nie nazwal, nikt.
— Tchorz — powtorzyla.
— Moze nie bedzie wojny, gwaltu i przemocy — powiedzialem — jesli wszystkie stworzenia skarleja i beda mialy sny karzelkow, jak ty to nazywasz.
Rozesmiala sie lagodnie, wybaczajaco.
— Moglibysmy wiecznie tak rozprawiac — szepnela. — Ale niebawem sie przekonasz. Swiat bedzie taki, jak ja sobie zazycze i jak powiedzialam, zobaczymy, co sie stanie.
Usiadla obok mnie. Przez chwile wydawalo mi sie, ze trace rozum. Objela moj kark swoim nagim ramieniem. Wydawalo sie, ze nigdy nie bylo delikatniejszego kobiecego ciala, nigdy zaden uscisk nie byl rownie pelen oddania i szczodry. A zarazem byla tak twarda, tak silna.
Swiatla w pokoju przygasaly, a niebo za oknem stalo sie bardziej zywe i granatowe.
— Akaszo — szepnalem. Patrzylem poza otwarty taras, na gwiazdy. Chcialem cos powiedziec, cos decydujacego, co zmiecie wszystkie jej argumenty, ale sens mi sie wymknal. Bylem bardzo spiacy; to z pewnoscia jej sprawka. Rzucala urok, chociaz wiedziala, ze nie sprawi mi ulgi. Znow poczulem jej wargi na swoich ustach, na gardle. Poczulem chlodny atlas jej skory.
— Tak, odpocznij teraz, moj skarbie. A kiedy sie obudzisz, ofiary beda czekaly.
— Ofiary… — Prawie spalem, gdy trzymala mnie w ramionach.
— Teraz musisz spac. Jestes wciaz mlody i kruchy. Moja krew plynie w tobie, zmienia cie, doskonali.
Tak, niszczy mnie, niszczy serce i wole. Bylem nieswiadomy, ze sie poruszam, klade na lozku. Opadlem na jedwabne poduszki, a jedwab jej wlosow byl tak blisko; gladzila mnie i znow pocalowala w usta. W jej pocalunku byla krew; krew tetniaca pod skora.
— Posluchaj morza — szepnela. — Posluchaj otwierajacych sie kwiatow. Wiesz, ze teraz mozesz je slyszec. Mozesz slyszec drobne stworzenia morskie, jesli chcesz. Mozesz uslyszec spiew delfinow, one bowiem spiewaja.
Unosilem sie bezwolnie, bezpieczny w jej ramionach, jej, poteznej, jej, ktorej bali sie wszyscy.
Zapomnij o kwasnym smrodzie plonacych trupow, sluchaj kanonady morza bijacego o brzeg w dole; sluchaj szelestu, z jakim opadajacy platek rozy osiada na marmurze. Swiat zamienia sie w pieklo i nic na to nie poradze. Jestem w jej ramionach i zaraz zasne.
— Czy to nie zdarzylo sie miliony razy, milosci moja? — szepnela. — Czy nie odwrociles sie plecami do swiata pelnego cierpienia i smierci, jak robia to miliony smiertelnych kazdego wieczoru?
Mrok. Pojawiaja sie cudowne wizje. Palac jeszcze piekniejszy od tego. Ofiary. Sluzba. Mityczne postaci baszow i imperatorow.
— Tak, kochanie, czego tylko zapragniesz. Caly swiat u twoich stop. Wzniose ci palac za palacem. To powinno wystarczyc, beda cie czcili. To drobiazg, to najprostsze ze wszystkiego. Pomysl o lowach, moj ksiaze. Dopoki trwa nagonka, mysl o poscigu, bo z pewnoscia beda uciekali i ukrywali sie przed toba, a jednak ty ich znajdziesz.
Widzialem to w gasnacym swietle tuz przed nadejsciem snow. Widzialem siebie rozciagnietego w powietrzu jak dawni herosi, nad plaskim krajem, w ktorym migotaly ogniska.
Poruszali sie jak wilki, watahami, przez miasta, ale i przez lasy, osmielajac sie wychylic nos tylko za dnia, bo tylko wtedy nic im z naszej strony nie grozilo. Kiedy noc zapadala, zjawialismy sie; znajdowalismy ich, slyszac mysli, czujac krew i zbierajac szeptane wyznania kobiet, ktore ich widzialy, a moze nawet ukrywaly. Mogli wybiegac na otwarta przestrzen, strzelac ze swojej bezuzytecznej broni; niszczylismy ich jednego po drugim, nasze ofiary, poza tymi, ktorych chcielismy miec zywych, tymi, ktorym powoli, bezlitosnie wysysalismy krew.
Z tej wojny ma wylonic sie pokoj? Z tej koszmarnej zabawy powstanie ogrod?
Probowalem otworzyc oczy. Poczulem, ze caluje moje powieki.
Snilem.
Naga rownina, pekajaca ziemia. Cos wstaje, odpychajac zaschniete grudy, ktore zagradzaja mu droge. Ja jestem tym stworzeniem idacym rownina pod zachodzacym sloncem. Niebo jest wciaz pelne swiatla. Patrze w dol na poplamione ubranie, ktore mnie okrywa, i widze, ze to nie ja. Ja jestem tylko Lestatem. I boje sie. Chcialbym, zeby Gabriela tu byla. I Louis. Moze on sprawilby, by ona zrozumiala. Ach, Louis, ten sposrod nas wszystkich, ktory zawsze wiedzial…
Znow powrocil znajomy sen. Rude kobiety klecza przy oltarzu z cialem matki i sa gotowe je spozyc. Tak, to ich obowiazek, ich swiete prawo — zjesc mozg i serce. Nigdy jednak tego nie zrobia, bo zawsze wydarza sie cos okropnego. Przybywaja zolnierze… Chcialbym znac sens tego snu.
Krew.
Obudzilem sie roztrzesiony. Minelo dobre kilka godzin. W pokoju zrobilo sie nieco chlodniej. Niebo za otwartym oknem bylo cudownie czyste. Od niej padalo wszelkie swiatlo wypelniajace pokoj.
— Kobiety czekaja. I ofiary.
Ofiary. Mialem zawroty glowy. Ofiary pelne gestej krwi. Mezczyzni skazani na smierc. Mlodzi mezczyzni, z ktorymi moge zrobic, co tylko zechce.
— Tak. Chodz, poloz kres ich cierpieniom.
Wstalem zamroczony. Narzucila mi na ramiona dluga peleryne, prostsza niz jej wlasne ubranie, ciepla i miekka w dotyku. Pogladzila mnie obiema rekami po glowie.
— Meskosc-kobiecosc. Czy zawsze wszystko bedzie sie do tego sprowadzalo? — szepnalem. Moje cialo bylo spragnione snu. Ale ta krew.
Pogladzila mnie po policzku czubkami palcow. Lzy wrocily?
Wyszlismy z pokoju na dlugi podest z marmurowa balustrada, skad krete schody prowadzily do ogromnej sali pelnej kandelabrow. Przygaszone swiatla tworzyly luksusowy polmrok. W samym srodku zebraly sie kobiety, bylo ich moze dwie setki. Staly bez ruchu ze wzniesionymi ku nam oczami i rekami zlozonymi jak do modlitwy.
Sprawialy wrazenie barbarzyncow posrod tych europejskich mebli o zloconych brzegach, na tle starego kominka z marmurowymi wolutami. Nagle przypomnialy mi sie jej slowa: „Historia sie nie liczy; sztuka sie nie