rozkosza
I z duma; jak weteran w sluzbe powolany,
Gdy wnuki ciezki jego miecz ciagna ze sciany,
Dziad smieje sie, choc miecza dawno nie mial w dloni,
Lecz uczul, ze dlon jeszcze nie zawiedzie broni.
Tymczasem dwaj uczniowie przy cymbalach klecza,
Stroja na nowo struny i probujac brzecza;
Jankiel z przymruzonemi na poly oczyma
Milczy i nieruchome drazki w palcach trzyma.
Spuscil je, zrazu bijac taktem tryumfalnym,
Potem gesciej siekl strony jak deszczem nawalnym;
Dziwia sie wszyscy - lecz to byla tylko proba,
Bo wnet przerwal i w gore podniosl drazki oba.
Znowu gra: juz drza drazki tak lekkiemi ruchy,
Jak gdyby zadzwonilo w strone skrzydlo muchy,
Wydajac ciche, ledwie slyszalne brzeczenia.
Mistrz zawsze patrzyl w niebo, czekajac natchnienia.
Spojrzal z gory, instrument dumnym okiem zmierzyl,
Wzniosl rece, spuscil razem, w dwa drazki uderzyl:
Zdumieli sie sluchacze...
Razem ze stron wiela
Buchnal dzwiek, jakby cala janczarska kapela
Ozwala sie z dzwonkami, z zelami, z bebenki.
Brzmi Polonez Trzeciego Maja! - Skoczne dzwieki
Radoscia oddychaja, radoscia sluch poja,
Dziewki chca tanczyc, chlopcy w miejscu nie dostoja -
Lecz starcow mysli z dzwiekiem w przeszlosc sie uniosly,
W owe lata szczesliwe, gdy senat i posly
Po dniu Trzeciego Maja w ratuszowej sali
Zgodzonego z narodem krola fetowali;
Gdy przy tancu spiewano: 'Wiwat Krol kochany!
Wiwat Sejm, wiwat Narod, wiwat wszystkie Stany!'
Mistrz coraz takty nagli i tony nateza;
A wtem puscil falszywy akord jak syk weza,
Jak zgrzyt zelaza po szkle - przejal wszystkich dreszczem
I wesolosc pomieszal przeczuciem zlowieszczem.
Zasmuceni, strwozeni, sluchacze zwatpili:
Czy instrument niestrojny? czy sie muzyk myli?
Nie zmylil sie mistrz taki! On umyslnie traca
Wciaz te zdradziecka strone, melodyje zmaca,
Coraz glosniej targajac akord rozdasany,
Przeciwko zgodzie tonow skonfederowany;
Az Klucznik pojal mistrza, zakryl reka lica
I krzyknal: 'Znam! znam glos ten!
to jest T a r g o w i c a!'
I wnet pekla ze swistem strona zlowrozaca.
Muzyk biezy do prymow, urywa takt, zmaca,
Porzuca prymy, biezy z drazkami do basow.
Slychac tysiace coraz glosniejszych halasow,
Takt marszu, wojna, atak, szturm, slychac wystrzaly,
Jek dzieci, placze matek. - Tak mistrz doskonaly
Wydal okropnosc szturmu, ze wiesniaczki drzaly,
Przypominajac sobie ze lzami bolesci
R z e z P r a g i, ktora znaly z piesni i z powiesci,
Rade, ze mistrz na koniec stronami wszystkiemi
Zagrzmial i glosy zdusil, jakby wbil do ziemi.
Ledwie sluchacze mieli czas wyjsc z zadziwienia,
Znowu muzyka inna - znow zrazu brzeczenia
Lekkie i ciche, kilka cienkich stronek jeczy,
Jak kilka much, gdy z siatki wyrwa sie pajeczej.
Lecz stron coraz przybywa, juz rozpierzchle tony
Lacza sie i akordow wiaza legijony,
I juz w takt postepuja zgodzonemi dzwieki,
Tworzac nute zalosna tej slawnej piosenki:
O zolnierzu tulaczu, ktory borem, lasem
Idzie, z biedy i z glodu przymierajac czasem,
Na koniec pada u nog konika wiernego,
A konik noga grzebie mogile dla niego.
Piosenka stara, wojsku polskiemu tak mila!
Poznali ja zolnierze, wiara sie skupila
Wkolo mistrza; sluchaja, wspominaja sobie
Ow czas okropny, kiedy na Ojczyzny grobie
Zanucili te piosnke i poszli w kraj swiata;
Przywodza na mysl dlugie swej wedrowki lata
Po ladach, morzach, piaskach goracych i mrozie,
Posrodku obcych ludow, gdzie czesto w obozie
Cieszyl ich i rozrzewnial ten spiew narodowy.
Tak rozmyslajac, smutnie pochylili glowy.
Ale je wnet podniesli, bo mistrz tony wznosi,
Nateza, takty zmienia, cos innego glosi.
I znowu spojrzal z gory, okiem struny zmierzyl,
Zlaczyl rece, oburacz w dwa drazki uderzyl:
Uderzenie tak sztuczne, tak bylo potezne,
Ze strony zadzwonily jak traby mosiezne
I z trab znana piosenka ku niebu wionela,
Marsz tryumfalny: 'Jeszcze Polska nie zginela!'
'Marsz, Dabrowski, do Polski!' - I wszyscy klasneli,
I wszyscy 'Marsz Dabrowski' chorem okrzykneli!
Muzyk, jakby sam swojej dziwil sie piosence,
Upuscil drazki z palcow, podniosl w gore rece,
Czapka lisia spadla mu z glowy na ramiona,
Powiewala powaznie broda podniesiona,
Na jagodach mial kregi dziwnego rumienca,
We wzroku, ducha pelnym, blyszczal zar mlodzienca,
Az gdy na Dabrowskiego starzec oczy zwrocil,
Zakryl rekami, spod rak lez potok sie rzucil:
'Jenerale! - rzekl - ciebie dlugo Litwa nasza
Czekala... dlugo, jak my Zydzi Mesyjasza.
Ciebie prorokowali dawno miedzy ludem
Spiewaki, ciebie niebo obwiescilo cudem.
Zyj i wojuj, o, ty nasz!...'
Mowiac, ciagle szlochal.
Zyd poczciwy Ojczyzne jako Polak kochal!
Dabrowski mu podawal reke i dziekowal,
On, czapke zdjawszy, wodza reke ucalowal.
Poloneza czas zaczac. - Podkomorzy rusza
I z lekka zarzuciwszy wyloty kontusza,
I wasa podkrecajac, podal reke Zosi,
I skloniwszy sie grzecznie, w pierwsza pare prosi.
Za Podkomorzym szereg w pary sie gromadzi;
Dano haslo, zaczeto taniec - on prowadzi.
Nad murawa czerwone polyskaja buty,
Bije blask z karabeli, swieci sie pas suty,
A on stapa powoli, niby od niechcenia;
Ale z kazdego kroku, z kazdego ruszenia
Mozna tancerza czucia i mysli wyczytac:
Oto stanal, jak gdyby chcial swa dame pytac,
Pochyla ku niej glowe, chce szepnac do ucha;
Dama glowe odwraca, wstydzi sie, nie slucha,
On zdjal konfederatke, klania sie pokornie,
Dama raczyla spojrzec, lecz milczy upornie;
On krok zwalnia, oczyma jej spojrzenie sledzi
I zasmial sie na koniec - rad z jej odpowiedzi,
Stapa predzej, poglada na rywalow z gory
I swa konfederatke z czaplinymi piory
To na czole zawiesza, to nad czolem wstrzasa,
Az wlozyl ja na bakier i podkrecil wasa.
Idzie; wszyscy zazdroszcza, biega w jego slady,
On by rad ze swa dama wymknac sie z gromady;
Czasem staje na miejscu, reke grzecznie wznosi
I zeby mimo przeszli, pokornie ich prosi;
Czasem zamysla zrecznie na bok sie uchylic,
Odmienia droge, rad by towarzyszow zmylic,
Lecz go szybkimi kroki scigaja natrety
I zewszad obwijaja tanecznemi skrety;
Wiec gniewa sie, prawice na rekojesc sklada,
Jakby rzekl: 'Nie dbam o was, zazdrosnikom biada!'
Zwraca sie z duma w czole i z wyzwaniem w oku
Prosto w tlum; tlum tancerzy nie smie dostac w kroku;
Ustepuja mu z drogi i - zmieniwszy szyki,
Puszczaja sie znow za nim.
Brzmia zewszad okrzyki:
'Ach, to moze ostatni! patrzcie, patrzcie, mlodzi,
Moze ostatni, co tak poloneza wodzi!'
I szly pary po parach hucznie i wesolo,
Rozkrecalo sie, znowu skrecalo sie kolo,
Jak waz olbrzymi, w tysiac lamiacy sie zwojow;
Mieni sie cetkowata, rozna barwa strojow
Damskich, panskich, zolnierskich, jak luska blyszczaca,
Wyzlocona promienmi zachodniego slonca
I odbita o ciemne murawy wezglowia.
Wre taniec, brzmi muzyka, oklaski i zdrowia!
Tylko kapral Dobrzynski Sak ani kapeli
Nie slucha, ani tanczy, ani sie weseli.
Rece w tyl zalozywszy stoi zly, ponury,
Wspomina swe