pozujac w swym piankowym kokonie, przestal mu byc nieznajomy. Kayman poznal kazdy jego centymetr, na zewnatrz i w srodku. Z uplywem wlokacych sie tygodni pozbyl sie odrazy, jaka powstrzymywala go od wyciagania oka z oczodolu lub otwierania pokrywy wylozonego plastikiem brzucha. Ale nie tylko to mial do roboty. Mial swoje tasmy z muzyka, ktorej mogl sluchac, mial od czasu do czasu diamikrokarte, ktora mogl przeczytac, mial gry, w ktore mogl grywac. Mieli z Tytusem Hesburghem rowne sily w szachach. Rozgrywali nie konczace sie turnieje, najlepsze 38 partii z 75, i wykorzystywali swoje przydzialy lacznosci na przesylanie im droga radiowa tekstow szachowych z Ziemi. Wiecej odprezenia znalazlby ojciec Kayman w czestszej modlitwie, lecz po uplywie pierwszego tygodnia przyszlo mu na mysl, ze jak ze wszystkim, tak i z modlitwa mozna przeciagnac strune. Racjonowal ja: po przebudzeniu, przed posilkami, wieczorem i przed zasnieciem. To bylo wszystko. Nie wszystko, oczywiscie, jesli liczyc szybkie pokrzepienia Ojcze Naszem czy odmowieniem rozanca Jego Swiatobliwosci. Nastepnie powracal do nie konczacych sie napraw Rogera. Zawsze latwo zbieralo mu sie na wymioty, ale Roger najwyrazniej niepomny byl tego rodzaju zamachow na swoja osobe i nie cierpial z ich powodu. Stopniowo Kayman zaczal doceniac wewnetrzne piekno anatomii Rogera, zarowno w czesci bedacej dzielem rak czlowieka, jak i Boga, i wznosil dziekczynne modly za jedno i drugie.
Nie potrafil natomiast wznosic modlow dziekczynnych za to, co Bog pospolu z czlowiekiem zrobili z wnetrzem duszy Rogera. Dreczylo go to, ze kradnie sie jego przyjacielowi siedem miesiecy zycia. Litosc brala go na mysl, ze Roger darzyl miloscia kobiete, ktora te milosc miala za nic.
Ale zwazywszy wszystko razem, Kayman byl szczesliwy.
Nigdy dotad nie uczestniczyl w wyprawie marsjanskiej, a przeciez tu bylo jego miejsce. W kosmos latal dwukrotnie, raz wahadlowcem do sztucznego satelity, jeszcze jako absolwent robiacy doktorat z planetologii, drugi raz spedzil dziewiecdziesiat dni na Stacji Kosmicznej Betty. Jedno i drugie liczylo sie zaledwie jako praktyka przed wyprawa, ktora uwienczy jego studia nad Marsem.
Wszystko, co wiedzial o Marsie, poznal za pomoca teleskopu, droga dedukcji albo z cudzych obserwacji. Wiele wiedzial na ten temat. Po wielekroc wyswietlal tasmy synoptyczne wszystkich orbiterow, marinerow i surveyorow. Analizowal przywiezione probki gleby i skal. Przeprowadzil wywiady ze wszystkimi Amerykanami, Francuzami.i Anglikami, ktorzy w trakcie swych roznorodnych ekspedycji marsjanskich ladowali na powierzchni planety, jak rowniez z wiekszoscia Rosjan, Japonczykow i Chinczykow.
O Marsie wiedzial wszystko. Zawsze wiedzial. Jako dziecko wychowal sie na Marsie Edgara Rice’a Burroughsa, w bajecznym Barsoom brunatnozoltych glebin wyschnietych morz i smigajacych malenkich ksiezycow. W miare dorastania zaczal odrozniac fakty od fikcji. Czterorecy, zieloni wojownicy i sliczne, czerwonoskore jajorodne ksiezniczki marsjanskie nie byly prawdziwe w tym sensie, w jakim nauka przystaje do „prawdy”. Wiedzial jednak, ze naukowe oceny prawdy zmienialy sie z roku na rok. Burroughs nie wyssal Barsoom z palca. Wzial je niemalze doslownie z najbardziej miarodajnej „prawdy” naukowej swoich czasow. To istnienie Marsa Percivala Lowella, nie Burroughsa, zostalo ostatecznie podwazone przez wieksze teleskopy i sondy kosmiczne. W „prawdzie” opinii naukowej zycie na Marsie narodzilo sie i umarlo kilkanascie razy.
Ale nawet ta kwestia nigdy nie zostala tak naprawde rozstrzygnieta. Zalezala ona od problemu natury filozoficznej. Co to jest „zycie”? Czy musi oznaczac istote na ksztalt malpy albo debu? Czy koniecznie musi oznaczac istote, ktora rozpuszcza swoje skladniki pokarmowe w opartym na wodzie ustroju biologicznym, uczestniczy w oksyredukcyjnym obiegu przemiany energii, rozmnaza sie, a tym samym wyrasta ze swego srodowiska?
Don Kayman wcale tak nie uwazal. Taki zasciankowy poglad na zycie uwazal za przejaw buty, a on czul sie marnym prochem w obliczu majestatu swojego wszechmogacego Stworcy.
W kazdym razie sprawa zycia spokrewnionego genetycznie z zyciem ziemskim byla ciagle otwarta. No, powiedzmy uchylona. To prawda, ze nie odkryto ani malpy, ani debu. Ani nawet porostu. Ani chociazby rosnacej komorki. Ani (przyznac musial z zalem, gdyz Dejah Thoris nie ze wszystkim umarla w jego sercu) takich wstepnych warunkow, jak wolny tlen czy woda.
Lecz Don Kayman nie przyjal tego za fakt, ze skoro nikt sie nie posliznal na marsjanskim mchu, to jak Mars dlugi i szeroki nigdzie juz sie nie mozna na nim posliznac. Niecala setka ludzi postawila w ogole stope na Marsie. Laczny obszar ich badan to raptem kwestia paruset kilometrow kwadratowych. Na Marsie! Gdzie w ogole nie ma oceanow, wiec powierzchnia ladu do zbadadania jest wieksza od Ziemi! To zupelnie tak, jakby ktos upieral sie, ze zna Ziemie, po dokonaniu czterech krotkich wypadow: na Sahare, na jakis szczyt Himalajow, na Antarktyde i na lodowa pokrywe Grenlandii…
No, niezupelnie — przyznal w duchu Kayman. To nie bylo takie calkiem uczciwe. Byly przeciez niezliczone sondy i satelity, ladowaly tu surveyory pobierajac probki gruntu.
Co nie przeszkadza, ze argument byl logiczny. Zbyt duzo jest tego Marsa. Nikt sie nie moze upierac, ze nie kryje juz zadnych tajemnic. Moze i woda jeszcze sie znajdzie. Niektore szczeliny maja obiecujacy wyglad… Niektore doliny maja ksztalty trudne do wytlumaczenia bez przyjecia hipotezy, ze zostaly wyzlobione przez. strumienie. Nawet jesli te strumienie sa wyschniete, to mimo wszystko moze tam byc woda, rozlegle oceany, uwiezione pod powierzchnia. Jesli chodzi o tlen, to stwierdzono, ze jest. Srednio w niewielkiej ilosci, ale srednie sie nie licza. Lokalnie moze go byc mnostwo. A zatem moze tam byc…
Zycie.
Kayman westchnal. Najwiekszy zal mial wlasnie o to, ze nie zdolal wplynac na wybor miejsca ladowania, w rejonie, Solis Lacus, jednym ze swoich oczek w glowie, jesli chodzilo o podejrzenie istnienia zycia. Decyzja zapadla wbrew niemu. Zostala podjeta na bardzo wysokim szczeblu — w samej rzeczy to Dash we wlasnej osobie byl tym, kto powiedzial:
— Gowno mnie teraz obchodzi, gdzie moze byc jakies zycie. Chce wysadzic naszego chlopaka tam, gdzie bedzie mu najlatwiej zyc.
No i wybrali miejsce blizej rownika i na polkuli polnocnej, miejsce, w ktorym glowne regiony nosily nazwe Isidius Regio i Nepenthes, a rozdzielajacy je lagodny krater zostal przez Dona Kaymana po cichu ochrzczony mianem Domowego Ogniska. Rowniez po cichu zalowal Kayman straty Solis Lacus z jego okresowo zmieniajacym sie obliczem (wegetacja roslinna? chyba nie — ale zawsze przyjemnie miec nadzieje), ze swiecaca wokol kanalow Ulissesa i Fortuny chmura w ksztalcie litery W, ktora formowala sie i przeobrazala kazdego popoludnia w czasie jednej dlugiej koniunkcji, zalowal oslepiajacego rozblysku (odbicie promieni slonecznych? wybuch termojadrowy?), jaki Saheki zaobserwowal w Tithonius Lacus pierwszego grudnia 1951 roku, tak jasnego jak gwiazda szostej wielkosci. Kto inny bedzie badal te rzeczy. Nie on. Ale pomijajac takie, zale, Kayman byl calkiem zadowolony. Polkula polnocna to madry wybor. Pory roku sa na niej lepiej rozlozone, poniewaz polnocna polkula, tak jak to jest z Ziemia, przechodzi swoja zime, kiedy znajduje sie najblizej Slonca, i dzieki temu pozostaje minimalnie cieplejsza przez okragly rok. Zima panuje tu o dwadziescia dni krocej niz lato; odwrotnie jest, oczywiscie na poludniu. I jakkolwiek nikt nigdy nie zaobserwowal, zeby Domowe Ognisko zmienilo oblicze badz ciskalo blyskawicami, to faktycznie utozsamiano je ze znaczna liczba powstalych ostatnio chmur. Kayman nie tracil nadziei, ze w tych chmurach jest odrobina wody ze stopnialego lodu, jesli nie sama woda! Roil sobie popoludniowe, burze z piorunami nad marsjanska rownina, bardziej zas na jawie rozmyslal o wielkich pokladach limonitu, jakie rozpoznano w sasiedztwie. Limonit zawiera znaczne ilosci zwiazanej wody, ktora przyda sie Rogerowi, nawet jesli nie wyrosla zadna marsjanska roslina czy zwierze, zeby z niego korzystac. Ogolnie biorac, Kayman ze wszystkiego byl zadowolony. Ciagle mial nadzieje, ze tam jest zycie, ale zycie inteligentne, ale zycie obdarzone dusza czekajaca, az ktos ja zbawi, i przywiedzie do Boga.
Wszystko, co dzialo sie na statku kosmicznym, bylo pod nieustannym nadzorem, a synoptyczne transmisje dochodzily do Ziemi regularnie. Tak wiec mialysmy ich na oku. Sledzilysmy rozgrywki szachowe i sprzeczki. Obserwowalysmy doszlifowywanie przez Brada czynnosci organizmu Rogera, zarowno ciala, jak i metalu. Widzialysmy Tytusa Hesburgha owej nocy, kiedy plakal przez piec godzin i usmiechajac sie przez lzy odtracal wszelkie proby pocieszenia podejmowane przez Kaymana. Pod pewnymi wzgledami Hesburgh mial najbardziej wszawa role na pokladzie: siedem miesiecy lotu w jedna strone, siedem miesiecy lotu w druga, a posrodku trzy miesiace niczego. Pozostanie sam jak palec na orbicie, podczas gdy Kayman, Brad i Roger beda brykac na powierzchni planety. On bedzie samotny i znudzony. A bedzie z nim jeszcze gorzej. Siedemnascie miesiecy w przestrzeni kosmicznej w praktyce gwarantowalo mu, ze przez ostatnie pare dziesiatkow lat swojego zycia bedzie cierpial na setki przeroznych zaburzen miesniowych, kostnych i krazeniowych.
Gimnastykowali sie gorliwie, mocujac sie ze soba i ze sprezynami, mlocac ramionami powietrze i mordujac nogi przysiadami — wszystko malo. Zachodzila nieuchronna resorpcja wapnia z kosci i utrata napiecia