Wcisnal sprzeglo i zatrzymal jeepa; znajdowali sie o pare metrow od Rogera. Brad wykaraskal sie z pasow, zsunal niezgrabnie z fotela i pokolebal slamazarnym, wolnym krokiem do Rogera, zeby go zbadac.
— Wszystko w porzadku? — zapytal z niecierpliwoscia. — Jasne, ze tak, to widac. Jak twoja rownowaga? Zamknij oczy, prosze… To znaczy, no wiesz, wylacz wizje. — Zajrzal niespokojnie w fasetowe polkule. — Zamknales? Wiesz, ze nie poznam.
— Zamknalem — rzekl Roger przez radio w swojej glowie.
— Wspaniale! Zadnego uczucia zawrotu glowy, co? Zadnych trudnosci z zachowaniem rownowagi? Bez otwierania oczu — ciagnal okrazajac Rogera i przypatrujac mu sie ze wszystkich stron — zrob pare wymachow ramion w gore i w dol… swietnie! Teraz krazenie ramion… w przeciwnych kierunkach…
Kayman nie widzial jego twarzy, ale slyszal szeroki usmiech w tonie Brada.
— Pieknie, Roger! Tip-top od poczatku do konca!
— Gratuluje wam obu — powiedzial Kayman przygladajacy sie temu przedstawieniu juz z ziemi. — Roger?
Glowa obrocila sie w jego strone i chociaz nic w wyrazie oczu sie nie zmienilo, Kayman wiedzial, ze Roger na niego patrzy.
— Chce tylko powiedziec — brnal niezbyt pewny, dokad go to zdanie zaprowadzi — ze ja… otoz chce cie przeprosic za to, zesmy dla kawalu wyskoczyli z tym obrazem Dorki, ktory ma sluzyc do przekazywania ci wiadomosci. Cos mi sie wydaje, ze robimy ci za duzo niespodzianek.
— Nie ma sprawy, Don.
Klopot z glosem Rogera — nie pierwszy raz pomyslai Kayman — jest w tym, ze niewiele da sie poznac po jego tonie.
— Skoro powiedzialem az tyle — rzekl — powinienem cie chyba uprzedzic, ze mamy dla ciebie jeszcze jedna niespodzianke. Mila niespodzianke, jak mysle. Sulie Carpenter jest w drodze tu do Tcias. Jej statek powinien przybyc za jakies piec tygodni.
Milczenie i twarz bez zadnego wyrazu.
— Ach — rzekl wreszcie Roger — to doskonale. Mila z niej dziewczyna.
— Tak.
Ale rozmowa jakby nie miala sie gdzie potoczyc dalej, a poza tym Brad sie niecierpliwil, zeby przeprowadzic z Rogerem cala serie sklonow i wyprostow. Kayman skorzystal z przywileju turysty. Oddalil sie zapatrzony w strone odleglych gor, mruzac oczy spojrzal w oslepiajace slonce, co nawet przez fotochromatyczna szybe helmu nie nalezalo do przyjemnosci, po czym rozejrzal sie dokola. Przyklakl niezdarnie i zgarnal garsc zwirowatej gleby na rekawice. Od jutra bedzie sie musial wziac do tej roboty i rozpoczac systematyczne zbieranie probek, ktore dostarczy na Ziemie, co bylo jednym z drugorzednych zadan wyprawy. Nawet po kilku zalogowych ladowaniach i po prawie czterdziestu wyprawach bezzalogowych ciagle istnial nienasycony glod probek marsjanskiego gruntu w laboratoriach na Ziemi. Jednak w tej chwili pozwalal sobie Kayman snic na jawie. Ten piasek zawieral mnostwo limonitu, a kwarcowym kamykom daleko bylo do okraglosci — ich krawedzie nie byly ostre, ale i nie byly wyszlifowane do gladkosci. Pogrzebal w ziemi. Na wierzchu zalegal zoltawy pyl, pod nim jakas substancja ciemniejsza i bardziej gruboziarnista. Tkwily w niej blyszczace grudki zupelnie jak ze szkla. Kwarc? — zastanawial sie machinalnie obkopujac wokolo jedna z nich.
Skamienial obejmujac dlonmi nieregularna brylke krysztalu. Miala lodyzke. Wchodzaca w grunt. Lodyzke, ktora rozgaleziala sie w ciemne macki o chropowatej powierzchni.
Korzenie.
Don Kayman skoczyl na rowne nogi, obracajac sie jak fryga do Rogera i Brada.
— Popatrzcie! — krzyknal trzymajac wyrwany obiekt w dloni. — Na Boga w niebiosach, popatrzcie!
Podnoszacy sie wlasnie z przysiadu Roger obrocil sie i skoczyl na niego. Jedna dlonia walnal w blyszczacy przedmiot, ktory wirujac wystrzelil na piecdziesiat metrow w gore wgniatajac przy tym metal rekawicy. Kayman poczul ostry, raptowny bol w przedramieniu i ujrzal druga dlon — jak uderza w szybe jego helmu niczym lapa rozjuszonego niedzwiedzia kadiaka. I to bylo ostatnie, co widzial.
Szesnascie
O postrzeganiu niebezpieczenstwa
Vern Scanyon zaparkowal woz jak popadlo w poprzek wymalowanych na zolto pasow wyznaczajacych zastrzezone dla niego miejsce, wyskoczyl i wbil kciuk w przycisk windy.
Nie spal od niespelna czterdziestu minut, ale w ogole nie byl zaspany. Jesli juz cos, to wsciekly i wystraszony.
Z glebokiego snu wyrwal go telefon sekretarza prezydenta z wiadomoscia, ze prezydent zmienil trase przelotu i zatrzyma sie w Tonce, „zeby przedyskutowac sprawe systemow percepcyjnych komandora Torrawaya”. Dokladniej: zeby dac komus kopa w dupe. Scanyon nic nie wiedzial o niespodziewanym ataku Rogera na Dona Kaymana az do chwili, kiedy spieszyl swoim samochodem do budynku Instytutu na spotkanie z prezydentem.
— Czesc, Vern. — Jon Freeling wygladal rowniez na wscieklego i wystraszonego.
Scanyon otarlszy sie o niego wpadl do gabinetu.
— Wejdz — warknal. — A teraz, krotko i wezlowato. Co sie stalo?
Freeling rzekl z uraza w glosie:
— Ja nie odpowiadam za…
— Freeling!
— Uklady Rogera cokolwiek przeholowaly z reakcja. Najwyrazniej Kayman poruszyl sie gwaltownie i uklad symulacyjny przelozyl to na zagrozenie, a Roger, w samoobronie, odepchnal Kaymana.
Scanyon gapil sie na Freelinga.
— Zlamal mu reke — uzupelnil Jon. — To tylko proste zlamanie, generale. Bez. zadnych powiklan. Reka na szynie, zagoi sie idealnie, Kayman musi tylko radzic sobie z jedna reka przez jakis czas. Szkoda Dona Kaymana, oczywiscie. Nie bedzie mu za wygodnie…
— Pierdolic Kaymana! Co, on nie wiedzial, jak sie zachowywac przy Rogerze?
— No nie, dobrze wiedzial. Kayman cos znalazl i myslal, ze to miejscowe zycie! Mial prawo byc podniecony. Chcial to jedynie pokazac Rogerowi, nic wiecej.
— Zycie? — w oczach Scanyona zapalila sie iskierka nadziei.
— Przypuszczaja, ze to cos w rodzaju rosliny.
— Nie moga poznac?
— No niezupelnie, Roger zdaje sie wytracil to Kaymanowi z reki. Pozniej Brad tego szukal, ale nie mogl znalezc.
— Jezusie — sapnal Scanyon. — Freeling, powiedz mi jedno. Co za baranow wzielismy do tej roboty?
Na to pytanie nie bylo zadnej odpowiedzi, ale tez i Scanyon zadnej odpowiedzi nie oczekiwal.
— Za jakies dwadziescia minut przez te oto drzwi wkroczy prezydent Stanow Zjednoczonych i bedzie chcial wiedziec od A do Z, co sie tam stalo i dlaczego. Nie wiem, o co zapyta, ale obojetne, co to bedzie, jest jedna odpowiedz, jakiej mu nie chce dac, to jest „nie wiem”. No wiec mow mi, Freeling. Mow mi jeszcze raz od poczatku, co sie stalo, dlaczego zle sie stalo, dlaczego nie przewidzielismy, ze zle sie stanie i skad mozemy miec cholerna pewnosc, ze znowu sie nie stanie zle.
Zajelo to nieco wiecej niz dwadziescia minut, ale tez mieli czasu dosc; samolot prezydenta wyladowal z opoznieniem i zanim Dash, sie zjawil, Scanyon byl tak przygotowany, jak to on potrafil. Przygotowany nawet na furie prezydenta.
— Scanyon — warknal z miejsca Dash — ostrzegalem cie, zadnych wiecej niespodzianek. Tym razem to o ten jeden raz za duzo i mysle, ze bede musial dac ci kopa w tylek.
— Nie mozna umiescic czlowieka na Marsie bez zadnego ryzyka, panie prezydencie!
Dash przez moment spogladal mu prosto w oczy.
— Mozliwe. W jakim stanie jest ksiadz?
— Ma zlamana kosc promieniowa, ale wszystko bedzie dobrze. Jest cos wazniejszego niz ta reka. On mysli, ze odkryl zycie na Marsie, panie prezydencie.