pobozna Ellen wieczorami w swoim domu bywala zupelnie kims innym; po zmierzchu, za zamknietymi drzwiami swieta stawala sie alkoholiczka.
Gardzila soba z powodu nalogu. Nie byla jednak w stanie zasnac bez alkoholu – wodka pozbawiala ja koszmarow, dawala kilka godzin blogoslawionej ulgi, wolnej od trosk oraz leku, ktore pozeraly ja zywcem przez dwadziescia piec lat.
Postawila butelke wodki i karton soku pomaranczowego na kuchennym stole, odsunela krzeslo i usiadla. Aby sobie dolac, nie musiala nawet ruszac sie z miejsca – siegnie reka dopiero kiedy stopniej a kostki lodu w jej szklaneczce.
Przez chwile siedziala w ciszy, saczac drinka; kiedy spojrzala na krzeslo naprzeciwko, przypomniala sobie Amy, siedzaca tam dzis rano, unoszaca wzrok i mowiaca: DZIS RANO MIALAM MDLOSCI, NIE MIALAM OKRESU, JESTEM W CIAZY, WIEM, ZE JESTEM…
Ellen przypomniala sobie az nadto wyraziscie, jak uderzyla dziewczyne, jak potrzasala nia bezlitosnie i obrzucala obelgami. Gdyby zamknela oczy, ujrzalaby siebie zmuszajaca Amy do klekniecia i na cale gardlo wykrzykujaca slowa modlitwy…
Wzdrygnela sie.
Moj Boze, pomyslala ze smutkiem, gdy nieoczekiwanie przyszlo jej do glowy pewne skojarzenie. Zachowuje sie tak jak moja matka.
Jestem taka sama jak Gina! Zdominowalam mego meza, zupelnie jak ona swojego. Jestem surowa dla moich dzieci i tak zaabsorbowana religia, ze zbudowalam mur miedzy mna a moja wlasna rodzina, taki sam mur jak ten, ktory wzniosla moja matka!
Ellen krecilo sie w glowie, ale nie byl to wylacznie efekt wypitego alkoholu. Potwierdzenie powiedzenia, iz historia kolem sie toczy, bylo dla niej prawdziwym szokiem.
Ukryla twarz w dloniach, zawstydzona tym, co w sobie ujrzala. Dlonie miala lodowate.
Dzwiek kuchennego zegara
JESTEM TAKA JAK GINA.
Ellen uniosla szklaneczke i upila spory lyk. Szklo szczeknelo o zeby.
ZUPELNIE TAKA JAK GINA.
Potrzasnela gwaltownie glowa, jakby chciala za wszelka cene pozbyc sie niewygodnej, natarczywej mysli. Nie byla tak posepna, niedostepna i surowa jak jej matka. Nie byla taka. A jezeli byla, to teraz nic nie mogla na to poradzic. I tak miala zbyt wiele klopotow naraz. Wszystko w swoim czasie. Najpierw musiala uporac sie z problemem Amy. Jesli w lonie dziewczyny rozwijala sie jakas potworna istota, nalezalo pozbyc sie jej tak szybko jak to tylko mozliwe. Moze wtedy, po zabiegu, Ellen zdola dokonac rozrachunku z wlasnym zyciem i zadecyduje, co sadzi o kobiecie, ktora sie stala – moze wowczas bedzie miala choc chwile na refleksje dotyczaca tego, co uczynila ze swoja rodzina.
Ale nie teraz. Boze, prosze, nie teraz.
Przechylila szklaneczke i dopila reszte drinka jak wode. Drzaca dlonia dolala soku pomaranczowego i spora porcje wodki. Zazwyczaj nie upijala sie przed pomoca, ale dzis wieczorem o wpol do dziesiatej Ellen byla zalana w pestke. Czula sie otepiala, jezyk miala sztywny jak kolek. Unosila sie na falach marzen. Osiagnela przyjemny, bezmyslny stan laski, ktorego tak mocno pozadala.
Kiedy rzucila okiem na kuchenny zegar i stwierdzila, ze jest wpol do dziesiatej, zdala sobie sprawe, ze o tej porze Joey powinien juz lezec w lozku. Postanowila pojsc na gore, upewnic sie, ze odmowil wszystkie modlitwy, otulic go, pocalowac na dobranoc i opowiedziec bajke przed snem. Juz od bardzo, bardzo dawna nie opowiadala mu bajek na dobranoc. On prawdopodobnie bardzo tego pragnal. Chyba nie byl juz za duzy na bajki na dobranoc? Nie. Na pewno nie. Przeciez to jeszcze male dziecko. Anioleczek. Mial taka slodka, niewinna buzie cherubinka. Czasami kochala go tak mocno, ze miala wrazenie, iz eksploduje. Tak jak teraz. Byla przepelniona miloscia do malego Joeya. Chciala ucalowac jego slodka buzie, usiasc na brzegu jego lozka i opowiedziec mu bajke o elfach i ksiezniczce. To byloby dobre, bardzo dobre, siedziec na skraju lozka, podczas gdy chlopiec wpatrywalby sie w nia jak w obraz i usmiechal sie promiennie.
Ellen dopila drinka i wstala. Zrobila to zbyt gwaltownie; pokoj wokol niej zawirowal i aby zachowac rownowage, musiala przytrzymac sie krawedzi stolu.
Przechodzac przez salonik uderzyla w rog stolu i stracila wspaniala, recznie rzezbiona drewniana figurke Jezusa, ktora kupila dawno temu, kiedy jeszcze pracowala jako kelnerka. Figurka spadla na dywan i choc miala tylko stope dlugosci i nie byla ciezka, Ellen nie mogla jej podniesc, aby odstawic na miejsce. Byla dziwnie niezdarna; palce wydawaly sie jej grube jak serdelki i miala wrazenie, ze nie chca zginac sie we wlasciwa strone.
Przez moment zastanawiala sie, czy pomysl z opowiedzeniem Joeyowi bajki na dobranoc byl trafiony. Moze nie powinna tego robic? Jednak na mysl o uroczej twarzyczce Joeya i jego anielskim usmiechu pospieszyla na gore. Schody byly zdradliwe, ale zdolala wejsc na podest pierwszego pietra bez upadku. Kiedy otworzyla drzwi do jego sypialni, okazalo sie, ze Joey juz lezal w lozku. Palila sie tylko malenka nocna lampka, pojedyncza zaroweczka wlaczona do sciennego kontaktu, roztaczajaca upiorny, ksiezycowy blask.
Zatrzymala sie w progu, nasluchujac. Zazwyczaj chlopiec chrapal, ale na razie w pokoju panowala idealna cisza. Byc moze jeszcze nie usnal.
Chwiejac sie przy kazdym kroku, podeszla do lozka i spojrzala na chlopca. W slabym swietle prawie go nie widziala.
Stwierdzila, ze musial jednak usnac. Pragnac jedynie ucalowac go w czolo, Ellen nachylila sie…
I nagle swiecaca, szczerzaca zeby nieludzka twarz wyprysnela ku niej z ciemnosci, skrzeczac jak rozwscieczony ptak.
Krzyknela i zatoczyla sie w tyl. Uderzyla bolesnie biodrem w rog toaletki.
W jej myslach przewijaly sie zmienne niczym w kalejdoskopie, mroczne i przerazajace obrazy – KOLYSKA MIOTANA WSCIEKLOSCIA ZNAJDUJACEGO SIE W NIEJ MONSTURALNEGO BRZEMIENIA; OGROMNE, ZIELONE ZWIERZECE SLEPIA PALAJACE NIENAWISCIA; WYDETE, ZDEFORMOWANE NOZDRZA, WESZACE BEZUSTANNIE; BLADY, CETKOWANY JEZYK; DLUGIE, KOSCISTE PALCE SIEGAJACE W JEJ KIERUNKU W BLADYM SWIETLE BLYSKAWICY; SZPONY ROZSZARPUJACE JEJ CIALO…
Lampka na nocnym stoliku zapalila sie, rozpraszajac makabryczne wspomnienia.
Joey siedzial na lozku.
– Mamo? – odezwal sie.
Ellen oparla sie plecami o toaletke i zaczerpnela gleboko powietrza, bowiem na kilka sekund zupelnie o tym zapomniala.
Istota w ciemnosci byl Joey. Mial maske, jaka nosi sie w Halloween, pomalowana farba fluorescencyjna.
– Co ty wyprawiasz, do cholery? – rzucila ostro odsuwajac sie od toaletki i podchodzac do lozka.
Szybko zdjal z twarzy maske. Oczy mial rozszerzone strachem.
– Mamo, myslalem, ze to Amy.
– Daj mi to – powiedziala, wyjmujac maske z jego rak.
– Wlozylem gumowa gliste do jej pudelka z kremem i myslalem, ze to Amy przyszla, aby sie ze mna porachowac – tlumaczyl sie Joey pospiesznie.
– Kiedy wreszcie wyrosniesz z tych glupich zartow? – rzucila Ellen, ale jej serce wciaz jeszcze bilo gwaltownym rytmem.
– Nie wiedzialem, ze to ty! Nie wiedzialem!
– Takie zarty sa chore – powiedziala gniewnie. Przyjemna pijacka mgielka rozwiala sie. Uczucie rozleniwienia pryslo, zastapione przez upiorne napiecie. Wciaz byla pijana, ale jej nastroj zmienil sie z rozbawienia w melancholie, ze szczescia w posepnosc.
– Chore – powtorzyla spogladajac na trzymana w dloni maska. – Chore i nienormalne.
Joey oparl sie plecami o zaglowek, sciskajac w dloniach brzeg poscieli, jakby chcial odrzucic koc na bok, wyskoczyc z lozka i uciec ile sil w nogach.
Wciaz drzaca wskutek szoku wywolanego widokiem tej wyszczerzonej w upiornym usmiechu, zebatej, swiecacej twarzy wyskakujacej w jej kierunku z ciemnosci, Ellen rozejrzala sie, ogladajac inne osobliwe przedmioty w pokoju chlopca. Na scianach wisialy plakaty z horrorow – Boris Karloff jako Frankenstein, Bela Lugosi jako Dracula i wiele innych filmowych potworow, ktorych nie potrafila nawet zidentyfikowac. Na szafce, biurku i