polkach staly modele straszydel – trojwymiarowe plastikowe figurki, ktore Joey osobiscie sklejal z elementow.
Paul nie zabronil synowi uprawiania owego makabrycznego hobby i upieral sie, ze wszyscy chlopcy w jego wieku zachowuja sie tak samo. Ellen tez nigdy nie miala wobec pasji Joeya powazniejszych obiekcji. Chociaz fascynacja chlopca horrorami i krwia nieco ja niepokoila, uwazala sprawe za dosc blaha, jedna z tych, ktore pozostawiala w gestii Paula, aby mogl sie czuc wazny, potrzebny i przekazywal jej wszystkie powazniejsze problemy.
Teraz, rozwscieczona zartem, jaki zrobil jej Joey, zdenerwowana nie chcianymi wspomnieniami, ktore wskrzesil w niej ow figiel, wciaz jeszcze z umyslem przycmionym oparami wodki, Ellen cisnela maske do kosza na smieci.
– Juz czas, zebys skonczyl z tymi bzdurami. Powinienes przestac sie bawic glupawymi zabawkami i zaczac zachowywac sie jak normalny, zdrowy chlopiec. – Zgarnela z szafki kilka modeli potworow i cisnela je do kosza.
Zamaszystym ruchem sciagnela z jego biurka plastikowe figurki wampirow i goblinow i poslala je w slad za tamtymi. – Rano, zanim pojdziesz do szkoly, pozdejmujesz te okropne plakaty i pozbedziesz sie ich. Tylko uwazaj zebys nie odlupal kawalka tynku przy wyjmowaniu pinezek ze scian. Przyniose ci kilka dobrych, normalnych plakatow, zeby je tu powiesic. Rozumiesz? – Pokiwal glowa. Lzy splywaly mu po policzkach, choc nie powiedzial ani slowa.
– I skonczysz z tymi idiotycznymi dowcipami – dodala oschle Ellen. -Zadnych gumowych pajakow. Zadnych sztucznych wezy. Zadnych kauczukowych robali wkladanych do sloikow z kremem. Rozumiesz?
Ponownie pokiwal glowa. Cialo mial napiete niczym struna, twarz biala jak sciana. Wydawalo sie, ze az za bardzo wzial sobie do serca jej slowa. Nie wygladal jak chlopiec karcony przez surowa matke, ale jak dziecko stojace w obliczu niechybnej smierci. Wydawalo sie, ze byl pewny, iz lada moment matka schwyci go za gardlo i udusi.
Strach malujacy sie w oczach Joeya podzialal na Ellen jak kubel zimnej wody.
ZACHOWUJE SIE TAK SAMO JAK GINA.
Nie! To nie bylo uczciwe.
Robila tylko to, co musialo byc zrobione. Dziecko wymagalo dyscypliny i ukierunkowania. Po prostu wykonywala swoje obowiazki, jak kazdy prawdziwy rodzic.
TAK JAK GINA.
Odegnala od siebie te mysl.
– Poloz sie – powiedziala.
Joey poslusznie wsliznal sie na powrot pod koc.
Podeszla do nocnego stolika i polozyla dlon na wlaczniku lampy.
– Pomodliles sie?
– Tak – odparl drzacym glosem.
– Odmowiles wszystkie modlitwy?
– Tak.
– Jutro wieczorem odmowisz wiecej modlitw niz zwykle.
– Dobrze.
– Odmowie je z toba, aby miec pewnosc, ze nie pominiesz ani slowa.
– Dobrze, mamo. – Zgasila lampke. Cichym glosem dodal:
– Nie wiedzialem, ze to ty, mamo.
– Spij juz.
– Myslalem, ze to Amy.
Nagle zapragnela pochylic sie, wziac go na rece i z calej sily przytulic do piersi. Chciala objac go mocno, pocalowac i powiedziec, ze wszystko w porzadku.
Kiedy jednak zaczela nachylac sie ku niemu, przypomniala sobie o masce. Kiedy ja ujrzala, wylaniajaca sie z ciemnosci, przyszlo jej na mysl, ze demon ukryty w Joeyu wreszcie sie ujawnil. Byla przekonana – zaledwie przez sekunde czy dwie, ale dostatecznie dlugo, by jej euforia prysla jak mydlana banka
Hustawka.
Hustawka.
I nagle uswiadomila sobie raz jeszcze, jak bardzo jest pijana. Miala nogi jak z waty. Chwiala sie. Krecilo sie jej w glowie i czula sie BEZBRONNA.
Poza zasiegiem blasku nocnej lampki ciemnosc pulsowala, falowala i przyblizala sie jak zywa istota.
Ellen odwrocila sie od lozka i szybko wyszla z pokoju, przedzierajac sie precz mrok. Zamknela za soba drzwi i przez chwile stala na korytarzu. Jej serce dudnilo niczym nie domknieta okiennica targana podmuchami wichury.
– Czy ja jestem szalona? – spytala siebie. – Czy jestem taka jak moja matka – postrzegam dzielo Szatana we wszystkich i wszystkim, tam, gdzie ich wcale nie ma? Czy jestem GORSZA niz Gina?
Nie – powiedziala sobie zdecydowanie. Nie jestem szalona ani nie jestem taka jak Gina. Mam uzasadniony powod. A teraz… no coz… moze troche za duzo wypilam i nie potrafie rozumowac logicznie.
W ustach czula suchosc i kwasny smak – efekt wypitego alkoholu, ale mimo to miala chec na kolejnego drinka. Pragnela poczuc raz jeszcze ten specyficzny odlot, pragnela powrotu owego szczegolnego, przyjemnego nastroju, ktorym cieszyla sie, zanim Joey wystraszyl ja swoja gumowa maska. Juz teraz czula pierwsze oznaki kaca – slabe sensacje zoladkowe, ktore stopniowo przerodza sie w istna rewolucje i mdlosci, oraz tepe pulsowanie w skroniach, zapowiedz upiornego bolu glowy. Zanim poczuje sie gorzej, potrzebowala paru klakow siersci psa, ktory ja pokasal. Paru szklanek siersci tego zabawnego, starego psiska, ktore zylo w przezroczystej butelce i bylo produktem destylacji ziemniakow. Czyz wodki nie robi sie z ziemniakow? Sok ziemniaczany – oto co doda jej animuszu. Przeplukawszy gardlo spora porcje soku ziemniaczanego bedzie w stanie odzyskac ow upragniony, przyjemny nastroj rownie latwo, jak przywdziewala miekki, mechaty stary szlafrok.
Wiedziala, ze jest grzesznica. Naduzywanie alkoholu bylo bez watpienia grzechem; na trzezwo potrafila dostrzec duchowa skaze, jaka pozostawiala w niej wodka.
Dopomoz mi, Boze, pomyslala. Dopomoz mi, Boze, bo ja sama nie potrafie sobie pomoc.
Zeszla na dol przyrzadzic sobie kolejnego drinka.
Kiedy matka wyszla z pokoju, Joey jeszcze przez dziesiec minut nie ruszal sie z lozka. Kiedy wreszcie poczul sie wzglednie bezpieczny, wlaczyl lampke i wstal.
Podszedl do kosza stojacego przy biurku i spojrzal na sterte figurek potworow. Bylo ich tak wiele – istna platanina szczerzacych zeby, wyciagajacych szpony plastikowych postaci.
Glowa Draculi zostala utracona. Kilka innych figurek rowniez wydawalo sie uszkodzonych.
Nie bede plakal – powiedzial sobie stanowczo Joey. Nie zaczne beczec jak dzieciak. Ona by sie z tego cieszyla. Nie zrobie nic, co mogloby sprawic jej przyjemnosc.
Lzy nadal splywaly mu po policzkach, ale nie nazywal tego placzem. Kiedy naprawde plakal, bylo go slychac w calym domu, cieklo mu z nosa, zawodzil, twarz mial czerwona jak burak i ani troche nad soba nie panowal.
Odwrocil sie od kosza na smieci i podszedl do biurka, z ktorego mama zgarnela cala jego kolekcje plastikowych potworow. Jedyne, co mu zostalo, to skarbonka. Wzial ja i przeniosl na lozko.
Zaoszczedzone pieniadze wrzucal do duzego, przezroczystego sloja. W wiekszosci byly to monety, reszta z tygodniowek, ktore otrzymywal za sprzatanie w swoim pokoju i wykonywanie drobnych prac wokol domu. Zarobil tez kilka cwiercdolarowek za zrobienie zakupow dla pani Jannison, staruszki mieszkajacej w sasiednim domu.