– Tak – mruknal Buzz. – Badzmy naturalni. Popuscimy wodze fantazji bedziemy naturalni.
– Wstrzymajcie konie – rzucila Liz. – Mamy jeszcze sporo do obejrzenia. Chodzmy sie bawic.
Amy wlozyla podkoszulek do szortow, a Buzz jeszcze raz j a pocalowal.
Po powrocie na glowny plac Amy odniosla wrazenie, ze wszystkie karuzele kreca sie duzo szybciej niz normalnie. Barwy rowniez wydawaly sie ostrzejsze.
Muzyka plynaca z tuzina roznych miejsc byla glosniejsza niz przed dziesiecioma minutami, a kazda z piosenek odznaczala sie melodyjna subtelnoscia, z istnienia ktorej nie zdawala sobie dotychczas sprawy.
Nie panuje w pelni nad soba, pomyslala Amy, zaklopotana i oszolomiona. Nie utracilam jeszcze calkiem kontroli, ale niewiele mi do tego brakuje.
Musze byc ostrozna. Czujna. Musze uwazac na te trawke. Te cholerna doprawiona trawke. Jesli nie bede sie miala na bacznosci, skoncze w sypialni domu Liz, przywalona cielskiem Buzza, czy bede chciala, czy nie. A chyba wcale nie mam na to ochoty. Nie chce byc taka osoba, za jaka uwazaja mnie mama i Liz. Bo wcale taka nie jestem. A MOZE JESTEM?
Ponownie wsiedli na Fale.
Amy przytulila sie do Buzza.
Spedziwszy poniedzialkowy poranek i czesc popoludnia na ogladaniu, jak lunaparkowcy rozstawiaja swoj sprzet, Joey nie zamierzal wracac do wesolego miasteczka, az do sobotniego wieczoru, kiedy to na zawsze ucieknie z domu. Nieoczekiwanie jednak w poniedzialek wieczorem zmienil zdanie.
Scisle rzecz biorac sprawila to jego matka.
Siedzial w pokoju, ogladajac telewizje i popijajac pepsi, gdy nieoczekiwanie przewrocil szklanke. Pepsi rozlala sie na krzeslo i dywan. Joey przyniosl z kuchni garsc papierowych recznikow i najlepiej jak mogl wytarl zacieki, przekonany, ze ani na dywanie, ani na obiciu krzesla nie zostana brzydkie plamy.
I choc przeciez nie wyrzadzil wiekszej szkody, mama, kiedy weszla do pokoju i ujrzala go z wilgotnym recznikiem w dloniach, wpadla we wscieklosc.
Bylo dopiero wpol do osmej, ale mama byla znowu pijana. Schwycila Joeya za ramiona i potrzasajac nim stwierdzila, ze zachowal sie jak male zwierzatko, po czym natychmiast odeslala go do lozka – prawie dwie godziny wczesniej niz zazwyczaj.
Czul sie fatalnie. Nie mogl nawet szukac pocieszenia u Amy, bo znow gdzies wybyla z tym swoim nowym chlopakiem, Buzzem. Joey nie wiedzial, dokad z nim poszla, a gdyby nawet wiedzial, to i tak nie moglby pojsc tam za nia i poskarzyc sie, w jaki sposob potraktowala go mama.
W swoim pokoju Joey lezal przez chwile na lozku, poplakujac, rozzalony i wsciekly z powodu niesprawiedliwosci jaka go spotkala, gdy nagle przypomnial sobie o dwoch rozowych wejsciowkach, ktore wczesniej tego dnia otrzymal od naganiacza. DWIE wejsciowki. Jedna wykorzysta, aby w sobotni wieczor dostac sie do lunaparku, kiedy sprobuje dolaczyc do zalogi wesolego miasteczka, mowiac wszystkim, ze jest sierota i nie ma sie gdzie podziac.
Ale zostawala mu jedna przepustka, ktora zmarnuje sie, jezeli nie wykorzysta jej przed sobota.
Usiadl na lozku i zastanawial sie nad tym przez chwile, po czym stwierdzil, ze mogl wymknac sie do lunaparku, zabawic sie tam troche i wrocic do domu, tak by matka nie dowiedziala sie o tym. Wstal i zaciagnal zaslony, by do pokoju nie przedostawalo sie slabe wieczorne swiatlo. Wyjal z szafy drugi koc i poduszke, po czym ulozyl to pod posciela, zeby wydawalo sie., ze to on lezy w lozku.
Wlaczyl nocna lampke, cofnal sie od lozka i krytycznym okiem przyjrzal swemu dzielu. Nawet teraz, gdy miedzy zaslonami przedostawaly sie waskie promienie slonca, mama z pewnoscia dalaby sie nabrac. Zazwyczaj nie przychodzila do jego pokoju przed dwudziesta trzecia i jesli dzis bedzie tak samo, to znaczy jesli zjawi sie tam w nocy, gdy pokoj oswietlony bedzie tylko slabym swiatlem nocnej lampki, sztuczka z pewnoscia okaze sie skuteczna -mama nabierze sie na numer z „manekinem'.
Najtrudniejsze bylo wydostanie sie z domu niepostrzezenie. Wyjal kilka banknotow dolarowych ze swojej skarbonki i wsunal do kieszeni dzinsow. Wlozyl tam rowniez jedna z wejsciowek, a druga zostawil pod szklanym slojem z drobniakami, stojacym na biurku. Ostroznie otworzyl drzwi do sypialni, rozejrzal sie w prawo i w lewo, wyszedl z pokoju i zamknal za soba drzwi. Podkradl sie do schodow i rozpoczal dluga, pelna napiecia wedrowke na parter.
Amy, Liz, Buzz i Richie zatrzymali sie przed plakatem reklamujacym Marco Wspanialego. Ukazywal kobiete, ktorej glowa spoczywala pod ostrzem gilotyny, podczas gdy usmiechniety magik zaciskal dlon na zwalniajacej dzwigni.
– Uwielbiam magikow – westchnela Amy.
– Kocham wszystkich, ktorych moge miec – stwierdzila Liz i zachichotala.
– Moj wujek Arnold rowniez byl kiedys magikiem – powiedzial Richie przesuwajac okulary na nosie, by moc uwazniej przyjrzec sie krzykliwemu plakatowi Marco.
– Czy on potrafil sprawic, zeby rozne rzeczy znikaly i w ogole? – spytal Buzz.
– Byl tak kiepski, ze zamiast rzeczy znikala publicznosc – odparla cierpko Liz.
Amy byla podniecona i rozochocona po wypalonej trawce i drobny zarcik Liz wywolal u niej gwaltowny atak smiechu. Jej wesolosc udzielila sie pozostalym.
– Dobra, dobra, dosyc tego – rzekl Buzz, kiedy wreszcie sie opanowali. – Czy twoj wujek Arnold zarabial w ten sposob na zycie? To nie bylo tylko hobby czy cos takiego?
– Nie, nie hobby – rzekl Richie. – Wujek Arnold byl prawdziwym prestidigitatorem. Nazywal siebie Zdumiewajacym Arnoldo. Ale chyba nie zarabial zbyt duzo i po pewnym czasie mu sie odechcialo. Przez ostatnich dwadziescia lat sprzedaje polisy ubezpieczeniowe.
– Wydaje mi sie, ze to fajnie byc magikiem – powiedziala Amy. – Dlaczego twoj wujek z tego zrezygnowal?
– Noo… -zaczaj Richie-kazdy dobry prestidigitator musi miec jakas swoja sztuczke, specjalnosc, ktora wyroznia go z tlumu innych magikow. Wujek Arnold tez mial taka – polegala na tym, ze tuzin bialych golebi, jeden po drugim, pojawial sie nagle wsrod plomieni. Kiedy zjawial sie pierwszy, widzowie reagowali raczej umiarkowanie, przy drugim i trzecim wstrzymywali oddech, a po szesciu zaczynali gwaltownie bic brawo. Kiedy ostatni, dwunasty golab opuszczal swoja kryjowke w zakamarkach ubrania wujka i wylatywal wsrod plomieni w powietrze, reakcja tlumu byla nieomal histeryczna.
– Nie rozumiem – rzekl Buzz, marszczac brwi.
– Tak – mruknela Amy. – Skoro twoj wujek byl taki dobry to dlaczego to rzucil i zajal sie sprzedaza ubezpieczen?
– Czasami – odrzekl Richie – nie za czesto, co jakies trzydziesci przedstawien, ktorys z golebi zapalal sie i ginal na scenie. Wowczas widzowie reagowali tupaniem i glosnymi okrzykami albo wrecz wygwizdywali wujka Arnolda.
Liz wybuchnela smiechem i Amy rowniez zaczela sie smiac, a kiedy Liz zlozyla obie dlonie i zatrzepotala nimi, nasladujac golebia, ktory usiluje ugasic palace sie skrzydla, Amy nie byla w stanie sie powstrzymac, chociaz uwazala, ze to wcale nie bylo smieszne, ale zgola tragiczne, i choc zdawala sobie sprawe, ze nie powinna sie byla z tego smiac. Miala jednak wrazenie, ze to najzabawniejsza historia, jaka kiedykolwiek uslyszala.
– Wujek Arnold nie uwazal, zeby to bylo zabawne – zauwazyl Richie pomiedzy kolejnymi salwami smiechu. – Jak powiedzialem, nie zdarzalo sie to czesto, ale on nigdy nie wiedzial, KIEDY moze sie to stac i zyl w ciaglym napieciu Od tych stresow nabawil sie wrzodow. A poza tym, nawet jesli ptaki sie nie zapalaly, to czesto sraly mu po kieszeniach.
Wybuchneli smiechem z nowa moca, przytrzymujac sie nawzajem. Mijajacy ich ludzie spogladali na nich ze zdumieniem, co ich jeszcze bardziej rozsmieszalo.
Richie zafundowal im wszystkim bilety na wystep Wspanialego Marco.
Ziemia wewnatrz namiotu magika wysypana byla trocinami, w powietrzu czuc bylo wilgoc. Na plociennych