Pragnela jedynie odplynac, radowac sie swiatlami, dzwiekami i nieustannym dzialaniem.
Po zejsciu z Diabelskiego Mlyna urzadzili sobie przejazdzke na samochodzikach i bezlitosnie najezdzali na siebie nawzajem. Z zawieszonej pod spodem siatki pod napieciem, ktorej dotykaly umieszczone poziomo drazki przy samochodzikach, tryskaly snopy iskier. Powietrze bylo przesiakniete wonia ozonu.
Przy kazdym halasliwym zderzeniu Amy czula dreszcz rozkoszy, przeszywajacy ja od stop do glow.
Znajdujaca sie tuz obok pawilonu z samochodzikami karuzela zmienila sie w rozmyta plame jasnych swiatel. Po drugiej stronie Mlot na przemian to unosil sie, to znow opadal. Muzyka organowa mieszala sie z rykiem tlumow, nieustajacymi monologami naganiaczy i loskotem uderzajacych jeden o drugi samochodzikow.
Amy pomyslala, ze kocha wesole miasteczko. Dogonila samochodzik Richiego i uderzyla wen z boku, a gdy impet zderzenia obrocil ja o sto osiemdziesiat stopni, doszla do wniosku, ze lunapark, wraz ze swymi swiatlami i atmosfera podniecenia, w pewnym sensie przypomina Las Vegas. Zaczela zastanawiac sie, czy wyjazd z Liz do Nevady nie bylby rownie ekscytujacy.
Po samochodzikach przyszla kolej na Gabinet Osobliwosci, a dezorientacja Amy jeszcze bardziej przybrala na sile po tym, co tam ujrzala. Trojoki mezczyzna o skorze aligatora. Najgrubsza kobieta swiata, siedzaca na kanapie, ktora w porownaniu z nia wydawala sie malenka; jej cialo bylo istna gora miesa, rysy twarzy niknely wsrod zwalow ciastowatego tluszczu. Czterooki mezczyzna, ktoremu druga para rak wyrastala z brzucha. Mezczyzna o dwoch nosach i ustach pozbawionych warg.
Liz, Buzz i Richie uznali Gabinet Osobliwosci za najlepsza atrakcje calego wesolego miasteczka. Pokazywali sobie wszystko palcami i smieli sie z eksponatow, jakby ludzie na podwyzszeniach nie widzieli ich ani nie slyszeli. Amy wcale nie bylo do smiechu, chociaz nadal odczuwala efekty dzialania trawki. Przypomniala sobie przeklenstwo Jerry'ego Gallowaya i przekonanie mamy, ze dziecko urodzi sie z wadami – to, co zobaczyla w Gabinecie Osobliwosci, budzilo w niej zamiast smiechu dojmujaca zgroze. Amy czula zazenowanie, zarowno wobec siebie, jak i wobec patetycznych dziwolagow pozujacych jako zywe eksponaty. Chciala im w jakis sposob dopomoc, ale naturalnie nie mogla, totez przysluchiwala sie docinkom swoich kolegow i usmiechala sie pod nosem, usilujac naklonic ich do szybszego zwiedzania.
To dosc nieprawdopodobne, ale najbardziej przerazajacym eksponatem w Gabinecie Osobliwosci bylo dziecko zamkniete w ogromnym sloju. Inne dziwolagi byly zywe i pelne sily, tak ze mogly potencjalnie stanowic zagrozenie dla zwiedzajacych, ale martwa, bezbronna istota w sloju, ktora nikogo nie mogla skrzywdzic, wywarla na nich najbardziej wstrzasajace wrazenie. Wielkie zielone oczy patrzyly niewidzaco w przestrzen ze swego szklanego wiezienia; wydete, zdeformowane nozdrza zdawaly sie wietrzyc zapachy Amy, Buzza, Liz i Richiego; czarne wargi byly rozchylone i widac bylo blady, cetkowany jezyk. Moglo sie wydawac, ze potworek na nich warczy, ze gdy tylko sobie pojda, jego usta natychmiast sie zamkna.
– Straszne – powiedziala Liz. – Jezu!
– To nie jest prawdziwe – mruknal Richie. – To nigdy nie zylo. Jest ZBYT dziwaczne. Zaden czlowiek nie moglby urodzic takiego czegos.
– Moze tego nie urodzil czlowiek – podsunela Liz.
– Ale tak tu jest napisane – zauwazyl Buzz. – Urodzil sie w 1955 roku z normalnych rodzicow.
Uniesli wzrok i spojrzeli na afisz na scianie za slojem, a Liz zawolala:
– Hej, Amy, twoja mama ma na imie Ellen. Moze to byl twoj brat! Wybuchneli smiechem – wszyscy oprocz Amy. Wpatrywala sie w afisz, w szesc liter ukladajacych sie w imie potworka i poczula kolejny dreszcz niepokojacego przeczucia. Miala wrazenie, jakby jej obecnosc w lunaparku nie byla dzielem przypadku, lecz przeznaczenia. Ogarnelo ja niesamowite i niezbyt przyjemne uczucie, ze przezyla siedemnascie lat, aby wlasnie dzis, tego wieczoru znalezc
Czy jest mozliwe, ze ta istota w sloju rzeczywiscie byla dzieckiem jej matki? Czy DLATEGO mama nalegala, aby Amy niezwlocznie poddala sie aborcji?
Nie. To szalone, absurdalne, pomyslala rozpaczliwie Amy.
Nie spodobala jej sie swiadomosc, ze zycie nieodparcie ja wiodlo ku temu miejscu na ziemi, by znalazla sie tu w tej akurat minucie sposrod trylionow minut skladajacych sie na bieg historii. To przekonanie pozbawilo ja sily.
To wszystko tylko narkotyki. Z powodu narkotykow nie mogla ufac swoim zmyslom. Koniec z trawka. Nigdy wiecej jointow.
– Nie dziwie sie matce, ze je zabila – zauwazyla Liz przygladajac sie potworkowi w sloju.
– To tylko gumowa lalka – rzekl z naciskiem Richie.
– Przyjrze mu sie z bliska – postanowil Buzz przechodzac przez line zabezpieczajaca.
– Buzz, nie! – zawolala Amy.
Buzz podszedl do podwyzszenia, na ktorym stal sloj, i pochylil sie w jego strone. Wyciagnal reke, przytknal palce do sloja i wolno przesunal po szkle, za ktorym znajdowala sie twarz potworka.
Nagle gwaltownym ruchem cofnal reke.
– Cholera jasna!
– Co sie stalo? – spytal Richie.
– Buzz, wroc tu, prosze – powiedziala Amy.
Buzz podszedl do nich, unoszac reke do gory, aby mogli ja zobaczyc. Na jednym z jego palcow widniala krew.
– Co sie stalo? – spytala Liz.
– Na szkle musial byc jakis zadzior – doszedl do wniosku Buzz.
– Powinienes pojsc do ambulatorium – stwierdzila Amy. – Rana moze byc zainfekowana.
– E tam – powiedzial Buzz nie chcac, by w jego wizerunku twardego
– Moze nie zaciales sie o szklo – zasugerowal Richie. – Moze ugryzl cie ten potworek.
– On nie zyje.
– Jego cialo jest martwe – rzekl Richie – ale moze duch nadal zyje.
– Jeszcze przed minuta wmawiales nam, ze to tylko gumowa lalka – rzucila Amy.
– Moglem sie mylic – odparl Richie.
– Jak wyjasnisz ugryzienie przez szklo? – spytal sarkastycznie Buzz.
– Psychiczne ukaszenie – rzekl Richie. – Ukaszenie ducha.
– Nie strasz mnie – otrzasnela sie Liz klepiac Richiego po ramieniu.
– Ukaszenie ducha? – mruknal Buzz. – To glupie.
Istota w butli obserwowala ich przymglonymi, szmaragdowymi, wylupiastymi oczyma.
Imie Ellen zdawalo sie plonac na afiszu jasniej niz wszystkie inne slowa.
Zbieg okolicznosci, powiedziala sobie Amy.
To musial byc zbieg okolicznosci. Bo jezeli nie, jezeli to naprawde bylo dziecko mamy, jezeli Amy zostala SCIAGNIETA do lunaparku przez jakas nadnaturalna moc, to inne jej przeczucia rowniez moga okazac sie prawdziwe. Liz rzeczywiscie moze tu umrzec. A to bylo nie do pomyslenia, nie do przyjecia. Czyli musi to byl zbieg okolicznosci.
ELLEN.
Zbieg okolicznosci, do cholery!
Amy poczula znaczna ulge, kiedy wyszli z Gabinetu Osobliwosci.
Przejechali sie jeszcze raz na kolejce gorskiej i nagle wszyscy bez wyjatku poczuli silny glod. Byl to glod wzmozony dzialaniem trawki, niezaspokojony apetyt znany wszystkim namietnym palaczom jointow. Zjedli hot dogi, lody i kilka slodkich jablek.
W koncu znalezli sie przy Tunelu Strachu.
Na niewielkim podwyzszeniu jakis wielki facet w kostiumie Frankensteina groznie wymachiwal rekoma w strone ludzi wchodzacych do wagonikow i oczekujacych na wjazd do tunelu. Warczal, machal rekoma i podskakiwal, niezdarnie nasladujac Borisa Karloffa.
– Ale wielkolud – mruknal Richie.