Madame Zena odwrocila sie do Amy. Oczy wrozki wydawaly sie inne niz przed kilkoma minutami; wygladala jak osoba, ktora zobaczyla ducha.
Amy chciala wstac i wyjsc z namiotu. Poczula strumien tej samej energii psychicznej, ktora zelektryzowala j a podczas pokazu Marco Wspanialego. Od stop do glow zalala ja fala nieprzyjemnego chlodu, a oczyma duszy ujrzala plastyczna wizje grobow, gnijacych zwlok i szczerzacych zeby kosciotrupow -upiorne obrazy przesuwaly sie blyskawicznie jak fragmenty teledyskow puszczone na zawieszonym przed jej oczyma ekranie. Usilowala sie podniesc, ale nie mogla. Serce dudnilo jej w piersi.
To znowu te narkotyki, nic wiecej. Tylko narkotyki. Cos, co Liz dodala do trawki. Zalowala, ze wypalila tego dodatkowego skreta; powinna byla postawic sie Liz i odmowic.
– Zadam ci teraz kilka pytan dotyczacych ciebie i twojej rodziny – powiedziala drzacym glosem Madame Zena, bez odrobiny teatralnej przesady, ktora okazywala przepowiadajac przyszlosc Liz. -Tak jak juz wczesniej powiedzialam twojej przyjaciolce… potrzebuje tych informacji, by zogniskowac swoje nadprzyrodzone umiejetnosci.
Zachowywala sie tak, jakby chciala, podobnie jak Amy, poderwac sie z miejsca i wybiec ze swego namiotu.
– Prosze pytac – wyszeptala Amy. – Nie chce tego wiedziec… ale musze.
– Ej, co tu sie dzieje? – spytal Richie. On tez odebral nowe, zle wibracje, ktore pojawily sie wewnatrz namiotu.
W dalszym ciagu nieswiadoma pelnego powagi zachowania wrozki, Liz syknela:
– Cii, Richie! Nie psuj zabawy! Madame Zena zwrocila sie do Amy:
– Jak sie nazywasz?
– AmyHarper.
– Ile masz lat?
– Siedemnascie.
– Gdzie mieszkasz?
– Tu, w Royal City.
– Masz siostry?
– Nie.
– Braci?
– Jednego.
– Jak ma na imie?
– Joey. Joey Harper.
– Ile ma lat?
– Dziesiec.
– Wasza matka zyje?
– Tak.
– Ile ma lat?
– Chyba czterdziesci piec.
Madame Zena zamrugala i oblizala wargi.
– Jaki kolor wlosow ma twoja matka?
– Ciemnobrazowe, prawie czarne, jak ja.
– A oczy?
– Bardzo ciemne, jak j a.
– A jak… – Madame Zena chrzaknela i zamilkla. Kruk zatrzepotal skrzydlami.
Wreszcie Madame Zena odezwala sie ponownie:
– A jak nazywa sie twoja matka?
– Ellen Harper.
Imie podzialalo na wrozke niczym nagly prysznic. Na jej ciele pojawily sie kropelki zimnego potu.
– Znasz panienskie nazwisko swojej matki?
– Giavenetto – odparla Amy.
Twarz Madame Zeny pobladla jeszcze bardziej, jej cialem zaczely wstrzasac dreszcze.
– Co do diabla?… – rzucil Richie, ktory wyraznie wyczul strach w glosie falszywej Cyganki i to go zaniepokoilo.
– Ciii! – syknela Liz.
– Stek bzdur – warknal Buzz.
Madame Zena z jawnym wahaniem zajrzala w glab szklanej kuli, jakby zmuszala sie, by to uczynic. Zamrugala, wstrzymala oddech i krzyknela. Odsunela krzeslo od stolu i wstala. Stracila szklana kule ze stolu; podrabiany krysztal rabnal glucho o klepisko, ale byl zbyt masywny, aby sie stluc.
– Musicie stad odejsc – powiedziala pospiesznie wrozka. – Musicie opuscic wesole miasteczko. I to natychmiast. Idzcie do domu, pozamykajcie dobrze drzwi i nie wychodzcie na zewnatrz, dopoki lunapark nie wyjedzie z miasta.
Dziewczyny wstaly. Liz powiedziala: – Co to za belkot? Przyszlismy tu, bo za darmo mialas wywrozyc nam przyszlosc. Nie powiedzialas nam jeszcze, ze czeka nas bogactwo i olbrzymia slawa.
Z przeciwnej strony stolu Madame Zena przygladala sie im rozszerzonymi z przerazenia oczyma.
– Posluchajcie mnie. Ja wcale nie jestem wrozka. Gram. Udaje. Jestem oszustka Nie mam zadnych niezwyklych zdolnosci. Po prostu nabieram frajerow. Nigdy nie potrafilam zajrzec w przyszlosc. W tej krysztalowej kuli nigdy nie widzialam nic oprocz swiatla z zarowki wmontowanej w drewniana podstawe. Ale dzis wieczorem… doslownie minute temu… moj Boze… zobaczylam cos. I nie rozumiem tego, co ujrzalam. Zreszta nawet nie chce zrozumiec. Jezu, Jezu Chryste, kto by chcial tak naprawde zagladac w przyszlosc? To nie bylby dar, lecz przeklenstwo. Aleja ZOBACZYLAM. Musicie natychmiast opuscic wesole miasteczko, nigdzie sienie zatrzymywac, nie ogladac sie za siebie. Po prostu odejdzcie stad.
Patrzyli na nia oszolomieni i zaskoczeni jej slowami. Madame Zena zachwiala sie, nogi ugiely sie pod nia i ponownie opadla na krzeslo.
– Idzcie juz, do cholery! Uciekajcie stad, zanim bedzie za pozno. Idzcie, przekleci glupcy! Pospieszcie sie!
Gdy wyszli na zewnatrz i staneli w kregu mrugajacych swiatel, otoczeni tlumem ludzi i zalewani falami muzyki plynacej z glosnikow przy karuzeli, dlugo spogladali po sobie, czekajac, az ktores z nich zdecyduje sie cos powiedziec.
Pierwszy odezwal sie Richie.
– O co jej chodzilo, do cholery?
– To wariatka – mruknal Buzz.
– Nie sadze – odparla Amy.
– Jakas swiruska – upieral sie Buzz.
– Czy w dalszym ciagu nie rozumiecie, co sie stalo? – spytala Liz. Rozesmiala sie i wesolo klasnela w dlonie.
– Jezeli mozesz nam wyjasnic te zagadke, to powiedz – rzucila Amy, wciaz jeszcze czujac przejmujacy do szpiku kosci chlod wywolany wspomnieniem wyrazu twarzy Madame Zeny, kiedy zajrzala w glab szklanej kuli.
– To podpucha – oznajmila Liz. – Straznicy z wesolego miasteczka przyuwazyli nas, jak popalalismy trawke. Nie chca miec klopotow z narkotykami na terenie lunaparku, ale nie maja rowniez ochoty powiadomic glin. Lunaparkowcy nie przepadaja za blacharzami. I dlatego zaaranzowali ten numer z albinosem; on daje nam darmowe bilety do wrozki, a jej zadaniem jest popedzic nam kota.
– Tak! – rzucil Buzz. – Kurwa, tak wlasnie musialo byc! To jest to.
– Sam nie wiem – mruknal Richie. – Dla mnie to jakby troche bez sensu. No bo niby czemu po prostu sami nas stad nie wyrzucili? Maja przeciez swoich straznikow.
– Bo jest nas za duzo, glupku – odparla Liz. – Potrzebowaliby co najmniej trzech wykidajlow. Nie chca robic z tego powodu wielkiego szumu i tyle.
– Czy jest mozliwe, ze ona mimo wszystko mowila prawde? – zapytala Amy.