– Co?
– Czy miala poranne mdlosci, rozstepy, zmienne nastroje? Czy przeciwnie, promieniala i kwitla, nie mogac sie doczekac macierzynstwa? Moze dziergala na drutach buciki, malowala wzorki na scianie w pokoju dziecinnym, robila liste potencjalnych imion…
– Twoja matka i robotki?
– Czy byla szczesliwa? Planowaliscie, co bedzie, kiedy sie urodzi Amanda? Mama zostanie w domu, ty wezmiesz urlop, wspolnie urzadzicie pokoj dla dziecka, bedziecie na zmiane bujac w wozeczku swoje male szczescie.
– Kimberly, doprawdy, to bylo ponad trzydziesci lat temu…
– Przeciez musisz cos pamietac! Cokolwiek! No, tato. Zapytalabym o to mame, tylko wiesz, ona nie zyje!
Quincy ucichl. Kimberly sie zawstydzila swojego wybuchu, gwaltownych emocji, ktore wezbraly nie wiadomo skad i teraz dlawily ja w gardle. Powinna przeprosic, cos powiedziec, ale nie potrafila. Gdyby teraz otwarla usta, wybuchlaby placzem.
Jej ojciec wzial gleboki oddech.
– Wybacz, Kimberly – powiedzial cicho. – Wiem, ze dreczy cie mnostwo pytan i bardzo chcialbym na nie odpowiedziec, ale jesli mam byc szczery, niewiele pamietam z okresu, gdy rodzila sie Mandy, a nawet ty. Zdaje sie, ze kiedy mama chodzila w ciazy z Amanda, rozpracowywalem serie napadow na banki na Srodkowym Wschodzie. Czterech mezczyzn w bialej nieoznakowanej furgonetce. Mieli zwyczaj bic kasjerki pistoletami po twarzy, nawet jesli poslusznie spelnialy ich zadania. Pamietam, ze przesluchalem dziesiatki naocznych swiadkow, probujac dostrzec jakis schemat w dzialaniach tego gangu. Pamietam tez, ze wszedlem do dziewiatego z kolei banku i sie dowiedzialem, ze tym razem napastnik strzelil kasjerce miedzy oczy. Nazywala sie Heather Norris. Dziewietnastoletnia samotna matka. Dopiero co sie zatrudnila, zeby zarobic na studia. Takie rzeczy wryly mi sie w pamiec. A jesli chodzi o twoja matke i jej owczesny stan emocjonalny…
– Ona cie nienawidzila – powiedziala cicho Kimberly.
– Pod koniec tak. Przyznaje, nie bez powodu.
– A ty? Tez jej nienawidziles?
– O nie, nigdy.
– A mnie i Mandy? Nastepne dwie kobiety, ktore konkurowaly z twoja ukochana praca?
– Ty i Amanda to jedne z najlepszych rzeczy, jakie mnie w zyciu spotkaly. – Zauwazyla, ze sciska przy tym dlon Rainie. Nie poprawilo jej to humoru.
– Jasne, teraz tak mowisz, ale wtedy brales setki spraw rocznie, same brutalne morderstwa kobiet i dzieci, z ktorych kazda wymagala od ciebie calkowitej uwagi, a tu jeszcze nagle miales nas dopominajacych sie kolacji z tata, jego obecnosci na szkolnym przedstawieniu, konkursie talentow. Nie frustrowalo cie to? Jakim cudem nie straciles cierpliwosci wobec naszych trywialnych zadan?
– Nigdy nie uwazalem, ze sa trywialne.
– Ale byly. Jak ty to robisz? Skad bierzesz czas i energie? Jak znajdujesz w sobie tyle milosci? Jak mozesz oddawac sie wszystkim naraz?
Ojciec przez chwile milczal.
– Wiedzialas, ze mama pracowala, zanim sie urodzilyscie? – spytal nagle.
– Tak?
– Tak. W galerii. Skonczyla akademie sztuk pieknych. Liczyla, ze zostanie kiedys kuratorem w muzeum. To bylo jej marzenie.
– A potem zaszla w ciaze.
– To byly inne czasy, Kimberly. Mama i ja zawsze zakladalismy, ze ona zostanie w domu z dziecmi. Nigdy nie przyszlo nam do glowy, ze moze byc inaczej. Chociaz patrzac wstecz, chyba to byl blad.
– Czemu tak mowisz?
Ojciec wzruszyl ramionami, najwyrazniej z rozmyslem dobierajac nastepne slowa.
– Twoja matka byla inteligentna i tworcza osoba. Bardzo was kochala, ale zycie kury domowej… Z trudem je znosila. Nie dawalo jej oczekiwanego spelnienia. Do tego moja ciagla nieobecnosc w domu… Mysle, ze czasem latwiej bylo mnie obarczyc wina za jej rozgoryczenie. Ja kochalem swoja prace. Ona… nie.
– Pozwolilbys jej wrocic do pracy?
– Nie wiem. Nigdy o to nie prosila, a ja za krotko bywalem w domu, zeby zauwazyc, jaka jest nieszczesliwa. Az bylo za pozno.
– Ja zupelnie nie wiem, co robic – zwierzyla sie Kimberly, glaszczac sie po brzuchu. – Myslalam, ze wszystko bedzie proste, a tu prosze, jestem w piatym miesiacu ciazy i totalnie zglupialam. Nie mam pojecia, jak byc zona, agentka, a co dopiero matka. Jeszcze nawet nie urodzilam tego dziecka, a juz jestem w tym kiepska!
– Bardzo chcialbym ci cos poradzic, ale nie ma jednej recepty na zycie. To sa problemy, z ktorymi ty i Mac bedziecie musieli sie uporac. Moge tylko powiedziec, ze jako ojciec popelnilem chyba wszystkie mozliwe bledy, a jakims cudem dochowalem sie tak wspanialej corki.
Kimberly pokrecila glowa. Wiedziala, ze tymi slowami chcial jej sprawic przyjemnosc i przyjela je z wdziecznoscia, ale sila rzeczy sie zastanawiala, czy Mandy bylaby tego samego zdania. Wspomnienie siostry, ktora zginela w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat, na nowo przywolalo bol i rozpacz.
Kimberly zaczekala z podjeciem tematu tajemniczych telefonow az do chwili, gdy szli spac. Piec miesiecy temu powiedzialaby Macowi, ze grozono jej smiercia. Oboje tylko machneliby reka ze smiechem, wszak to dla nich nic nowego. Teraz czula, ze nie da rady z nim o tym rozmawiac, wiec powiedziala ojcu.
Ten jak zwykle podszedl do sprawy rzeczowo.
– Co wiesz o dzwoniacym?
– Nic.
– Bzdura. Wysil troche szare komorki. Rozmawialas z nim trzy razy. Dosc, zeby sie sporo dowiedziec.
Teraz sobie przypomniala: jej ojciec to twardziel, latwo nie odpuszcza.
– Hm, ten czlowiek ma dostep do komputera i karty kredytowej, i jest obeznany z Internetem na tyle, ze umie stosowac spoofing.
– Swietnie.
– Zna numer centrali FBI; to akurat proste, bo jest w ksiazce telefonicznej, ale – tu sie zastanowila – zna tez numer mojej komorki, a ten juz trudniej zdobyc.
– Co jeszcze?
– Glos jest meski, ale to moze byc efekt obrobki cyfrowej. Mam jednak wrazenie, ze rozmowca jest mlody. Niektore sformulowania, ogolna drazliwosc, latwe wpadanie w zlosc. Stawialabym na nastolatka.
– Doskonale.
– Mowi z lekkim akcentem, wiec chyba jest tutejszy. Telefony zdarzaly sie wieczorem, nad ranem, a dzisiejszy byl po poludniu, wiec to ktos, kto ma elastyczne godziny pracy albo w ogole nie pracuje.
– Czyli nastolatek jak najbardziej moze byc.
– Tak.
– Motyw? Po co probuje sie z toba skontaktowac? Dlaczego akurat z toba?
Musiala chwile pomyslec.
– Za pierwszym razem, kiedy puscil mi tasme z Veronica Jones, myslalam, ze szuka pomocy. Ktos, byc moze jedna z ofiar, probuje zwrocic uwage na to, co sie dzieje, zeby doprowadzic do ukarania Dinchary. Drugi telefon tez brzmial jak ostrzezenie. Ktos ciagle prosil o pomoc. Wiemy tez, ze osoba z bliskiego otoczenia Dinchary podrzucila koperty z dokumentami zaginionych dziewczat, potencjalnymi „trofeami”. Niewykluczone, ze to wlasnie ten, kto dzwonil. Pierwsza proba kontaktu, niestety, nieskuteczna.
– A dzisiejszy telefon?
– Wsciekly – odparla bez wahania. – Rozmowca byl wkurzony, tak jakbym osobiscie go zawiodla. Moze dlatego, ze podjal wysilek, a ja sie nie zjawilam jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, najlepiej od razu z nakazem aresztowania? Tego nie wiem, ale rozmowa odbywala sie w calkiem innym tonie. Przestalam byc sojusznikiem, stalam sie celem.
Na twarzy Quincy'ego widnial cien usmiechu.
– To juz nie wyglada na nastolatka.
– No wlasnie!
Zamyslil sie.