Po jego minie poznala, ze popelnila blad, straszliwy blad.

– Czesc, Scott – odezwala sie chlodno dziewczyna. – Pozdrowienia od Pana Hamburgera.

Rzucila kota w strone Rity. Ta chciala sie cofnac, ale nogi jej sie zaplataly w za duze spodnie Josepha i upadla na podloge. Stare, kruche kosci w biodrze nie wytrzymaly i pekly z trzaskiem. Midnight wbil sie pazurami w jej ramie, po czym zeskoczyl i czmychnal.

– Uciekaj! – zawolala slabym glosem. – Uciekaj!

Chlopak natychmiast sie rzucil do ucieczki. Dziewczyna uderzyla Rite w twarz i wyjela z kieszeni garsc opasek do kabli.

– Pozniej sie nim zajme. – Z zimna krwia owinela jedna z nich wokol chudych nadgarstkow Rity i mocno zacisnela. – To cie na jakis czas zatrzyma, starucho.

Potem zatrzasnela wejsciowe drzwi i poszla szukac chlopaka.

Rita zostala na podlodze. Unieruchomil ja przeszywajacy bol w biodrze, ktory promieniowal na cala dolna czesc ciala. Nie mogla ruszyc ani reka, ani noga. Pierwsze starcie ze zlem, a ona nie wytrzymala nawet pol minuty.

Zapiekly ja oczy. Myslala, ze sie rozplacze i tak ja to zdenerwowalo, ze przewrocila sie na brzuch, zacisnela z bolu zeby i zaczela sie czolgac.

– Josephie – szepnela. – Drogi bracie, poczekaj jeszcze troche. Pomoz mi dzisiaj, prosze. Ten jeden, ostatni raz. Potem juz bedziemy razem.

42

„Ewolucja pajakow ma jednak glownie na celu doskonalenie metod zabijania”. (Burkhard Bilger, Spider Woman, „New Yorker”, 5 marca 2007)

Strzaly. Mnostwo strzalow. We wszystkich kierunkach.

Policjanci spanikowali. Agenci federalni chyba tez. Wiekszosc siegnela po bron i strzelala na oslep w kierunku drzew, zeby oslaniac Sala, ktory odciagal Harolda w strone wielkiego glazu, za ktorym sie skryli Kimberly, Quincy i Rainie.

Rachel Childs kucala cztery metry dalej po drzewem. W jednej rece trzymala pistolet, w drugiej radio i darla sie na caly glos:

– Oficer dyzurny, oficer dyzurny! Jestesmy pod ostrzalem. Powtarzam: natychmiast potrzebne wsparcie i pomoc medyczna. Przyslijcie smiglowce, SWAT, Gwardie Narodowa, cokolwiek, byle uzbrojone. No i lekarza! Szybko! Jestesmy na Blood Mountain. Prosimy o pilna pomoc!

Kimberly z bronia w reku wodzila wzrokiem po koronach drzew, wypatrujac snajpera i ponaglajac w myslach Sala. Posunal sie o metr, potem kolejne pol. Znow wystrzal w oddali. Sal upadl na Harolda, oslaniajac rekami jego twarz przed kawalkami kory, ktora odprysla z drzewa.

– Tam – szepnal Quincy. – Tam, po lewej.

Pokazal palcem i Kimberly otworzyla ogien. Sal wykorzystal ten moment, blyskawicznie chwycil Harolda pod pachy i podzwignal. Ale nie bylo mowy, zeby jeden czlowiek zaciagnal osiemdziesiat kilo zywej wagi na taka odleglosc. Ktos musial mu pomoc.

Kimberly juz naprezyla miesnie, juz gotowa byla wyskoczyc zza glazu, gdy nagle…

Cos ja powstrzymalo.

Nie pojdzie tam. Nie moze.

Jest w ciazy. Gdyby ryzykowala tylko wlasne zycie, to jeszcze, ale nie ma prawa narazac dziecka. Boze, niedlugo zostanie matka, a jedna z pierwszych matczynych decyzji bedzie pozostanie za tym glazem i patrzenie, jak ginie jej kolega z ekipy.

Snajper znow dal o sobie znac – daleki huk strzelby z lokalnymi konsekwencjami. Sal padl. Kimberly otworzyla ogien. Pozostali poszli za nia w jeszcze jednej rozpaczliwej probie pokonania niewidzialnego wroga.

Quincy ciezko oddychal, jedna reke oparl na ramieniu Rainie, druga na ramieniu Kimberly i w napieciu przeszukiwal wzrokiem korony drzew.

– Kimberly… – zaczal.

– Idz – powiedziala przez zacisniete zeby. – Pomoz mu. Ktos przeciez musi mu pomoc, do cholery.

Quincy wybiegl, a Kimberly oslaniala go ogniem, caly czas swiadoma napietej obecnosci Rainie i jej lez cieknacych po policzkach.

Kolejny wystrzal padl w momencie, gdy Quincy dopadl Sala. Martignetti sie zachwial, ale ustal. Quincy chwycil Harolda za prawa reke, Sal za lewa i zaczeli uciekac, wlokac jego bezwladne cialo po wyboistym podlozu.

Kiedy Kimberly byla juz pewna, ze zdaza, znow rozlegl sie strzal. Sal przechylil sie w lewo, zatoczyl i runal na ziemie.

Zza powalonego pnia drzewa wychylil sie szeryf Duffy ze strzelba przy oku, namierzyl punkt, z ktorego doszedl blysk i nacisnal spust. Huknal strzal, sila odrzutu wstrzasnela poteznym cialem szeryfa.

Skryl sie z powrotem.

W lesie zalegla wreszcie upiorna cisza.

Ramie Harolda wygladalo fatalnie. Kimberly rozdarla rekaw jego koszuli, zeby oczyscic rane z brudu i ziemi. Mial nierowne tetno, wywracal oczami. Jesli szybko nie dostanie pomocy lekarskiej, moze nie przezyc.

Sal siedzial oparty o glaz i trzymal sie za bok. Rainie rozchylila jego elegancka biala koszule, ukazujac gleboka rane po lewej stronie wzdluz zeber. Na pewno bardzo go bolala, ale ogolnie byl w nie najgorszej formie i wiedzial o tym.

– Potrzebne beda bandaze, sol fizjologiczna i cos do odkazania – powiedziala Kimberly. – Wszystko jest w plecakach.

– A gdzie one sa? – spytal Quincy.

Ruchem glowy pokazala, ze po drugiej stronie glazu, wiec Quincy sie wychylil. Popatrzyl chwile i skrzywil twarz.

– To nie bedzie latwe – stwierdzil. Wiekszosc plecakow lezala na polance, na otwartej przestrzeni, dobre szesc metrow od nich.

– Musimy cos zrobic, bo z Haroldem jest coraz gorzej, a karetka tu raczej nie dojedzie.

– Ja pojde – zaofiarowal sie Sal, wstajac.

– Zamknij sie i siadaj. Ty sie juz dzis dosc wykazales. Daj szanse innym.

Probowal udawac obrazonego, ale chyba jednak naprawde cierpial, bo zostal na miejscu.

– Ale ty chyba nie… – zaczal.

– Nie. Ja tu robie za Florence Nightingale. Albo tato, albo Rainie musza sie zabawic w Johna Wayne'a.

– Razem pojdziemy – postanowila Rainie. – Miejmy nadzieje, ze facet jest niezdecydowany i jak zobaczy dwa cele, to sie zawaha.

Kimberly uniosla brwi, pokazujac im, co sadzi o tym pomysle, ale nie protestowala. Zwinela swoja peleryne i podlozyla Haroldowi pod nogi, po czym wsunela dwa palce do ust i gwizdnela. Stojaca za drzewem Rachel odwrocila sie. Kimberly przekazala jej na migi plan dzialania. Rachel skinela glowa i porozumiala sie z reszta ekipy.

Kiedy Kimberly odliczyla na palcach do pieciu, Quincy i Rainie wyskoczyli zza glazu, a agenci w lesie otworzyli ogien oslonowy.

Piec, szesc, siedem, osiem… Dopadli plecakow i wzieli po jednym do kazdej reki. Dziesiec, jedenascie, dwanascie, trzynascie… Na ugietych nogach, pochyleni, starajac sie stanowic jak najmniejszy cel, uciekali w strone glazu.

Czternascie, pietnascie, szesnascie…

Dobiegli, padli na ziemie i w lesie znow zapadla cisza.

Kimberly przez caly czas wstrzymywala oddech. Teraz zauwazyla, ze Sal zemdlal. Rozerwala saszetke z

Вы читаете Pozegnaj sie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату