chusteczka nasaczona srodkiem odkazajacym i przylozyla mu do rany.

Ocknal sie z krzykiem, a Kimberly moglaby przysiac, ze w tym czasie uslyszala w oddali meski smiech.

– Musze isc, nie moge tu siedziec… – mamrotal w kolko Sal. – Musze zejsc na dol. Jestem to winien matce… Nie byloby fair…

Rachel udalo sie do nich dotrzec. Przejela opieke nad Haroldem, omywajac mu rane sola fizjologiczna i przykrywajac jalowym opatrunkiem. Slyszac majaczenie Sala, uniosla glowe i zmarszczyla brwi.

– Szok? – mruknela do Kimberly.

– Nie – odpowiedzial za nia Sal. – Ja tylko… patrze realnie. Stracic drugiego syna… to za duzo.

Podniosl sie, oparl plecami o glaz i ciezko dyszal.

– Przestan sie ruszac – ofuknela go Kimberly. – Co za upierdliwy pacjent.

– Myslisz, ze on tu jeszcze jest?

– Ujme to tak: dopiero gdy uslysze warkot smiglowcow nad glowa, poczuje sie odrobine bezpieczniej.

Starala sie mowic lekkim tonem, ale obie z Rachel spojrzaly po sobie. Z radiotelefonu wciaz dobiegaly szumy i trzaski, wiec Rachel w koncu go wylaczyla z obawy, ze zwroci uwage snajpera. Minelo dziesiec minut, odkad sie uspokoilo, ale trudno powiedziec, czy to dobry czy zly znak. Snajper dal za wygrana czy krazy po lesie i nie wiadomo, skad zaatakuje?

Quincy wzial pistolet Kimberly i razem z Rainie czuwali nad nimi, obserwujac okolice. Nie mieli jednak watpliwosci, ze stoja na slabszej pozycji, poniewaz znajduja sie na terenie wroga, nie swoim.

Zwloki na plachcie wreszcie przestaly sie ruszac. Nawet pajaki gdzies sie rozpierzchly i pozostaly tylko czesciowo zmumifikowane szczatki, milczace swiadectwo tego, do czego jest zdolny Dinchara.

Kimberly przystawila Salowi do ust butelke z woda. Wygladal gorzej, niz mozna by sie spodziewac przy tak niegroznym zranieniu. Rachel miala racje, szok i adrenalina zrobily swoje.

– Twoja mama jeszcze zyje? – zagadnela, ocierajac mu czolo. Chciala go zajac rozmowa, gdy czyscila rane.

– Tak. – Troche za mocno nacisnela poszarpana skore i Sal syknal z bolu. – Ej…

– Przepraszam, trawa. A ojciec?

– Nie wiem. – Usunela kolejny paproch, Sal zacisnal zeby. – Wyrzucila go… wiele lat temu. W koncu… zmadrzala… To przeciez nie jej wina.

– Co nie jej wina?

– Ze brat zaginal.

– Uciekl z domu?

Sal pokrecil glowa.

– Zostal porwany. Mial tylko dziewiec lat. Za maly, zeby… zyc na ulicy.

Kimberly przyjrzala mu sie z uwaga. Teraz sobie przypomniala, ze juz raz rozmawiali o jego rodzinie.

– Ale kiedys chyba mowiles, ze twoj ojciec mial ciezka reke…

Sal znow pokrecil glowa. Wiercil sie niespokojnie, chcac sobie ulzyc w bolu.

– Po tym bylo jeszcze gorzej… Nie mogl odnalezc syna… pil coraz wiecej.

– To smutne.

– Coz, zdarza sie. Stare czasy. Czujesz blizne, ale nie myslisz o ranie, ktora sie pod nia kryje. Potem wystarczy jedna rzecz, zeby ja otworzyc. Jakies zdanie z filmu, widok chlopczyka na trojkolowym rowerku. Albo to zdjecie Aarona Johnsona, ktore Ginny miala w torebce.

– Czemu akurat to?

– Zartujesz? Ciemne wlosy, pociagla twarz, zapadniete oczy? Jakby sie uprzec, moglby byc moim bratem, nie sadzisz?

Kimberly wzruszyla ramionami. Nie przygladala sie tak uwaznie fotografii zywego Aarona. Za bardzo zapadl jej w pamiec widok jego martwego ciala na podlodze pokoju hotelowego.

– Chcesz sie posmiac? – spytal. Wygladal nieco lepiej, nie byl juz taki blady. – Porwanie brata to byl wlasnie powod, dla ktorego zostalem gliniarzem. Detektyw prowadzacy sledztwo, Ron Mercer, wydal mi sie prawdziwym twardzielem. Zawsze opanowany, skupiony. Myslalem, ze jesli ja tez bede takim glina, przestana sie dziac zle rzeczy. – Usmiechnal sie, wykrzywil twarz w grymasie bolu i z ironicznym usmiechem dodal. – Ups.

Quincy, ktory chwile wczesniej przykucnal obok nich, spytal z powazna mina:

– Sal, jestes pewien, ze nie wiesz, co sie stalo z bratem?

– Po trzydziestu latach raczej na pewno wiemy z matka, jaki spotkal go los.

– Cos mi sie wydaje, ze chyba jednak nie.

Wreszcie uslyszeli nad glowami warkot pierwszego smiglowca. Wszyscy odetchneli z ulga.

Potem nastapily chwile pelne napiecia. Smiglowiec SWAT opuscil na linach nosze oraz kilku uzbrojonych antyterrorystow, a Duff i reszta ekipy obserwowali las, zeby w razie czego odeprzec atak, ktory mogl nadejsc z kazdej strony.

Gdy stwierdzili, ze snajper juz chyba zrezygnowal z polowania, wszyscy pobiegli po Harolda, zeby go ulozyc na noszach i odtransportowac na dol. Pol godziny czekali na nastepny smiglowiec, ktory przywiozl nosze dla Sala. Z pewnymi oporami pozwolil sie do nich przywiazac. Pilot zabral tez na poklad Kimberly. Uprzejmy gest wobec ciezarnej agentki, ktora poczula zarazem ulge, jak i wyrzuty sumienia.

Ojciec i Rainie wraz z pozostalymi czlonkami ekipy wsiedli do trzeciego smiglowca. Wszystkich zabrano z polany i odstawiono do centrum dowodzenia.

Pierwszym, co zobaczyla Kimberly po wyladowaniu, byl Mac. Stal z boku, blady i bardzo zdenerwowany. Gdy tylko ja zauwazyl, jego twarz rozjasnil szeroki usmiech, a ona nawet z takiej odleglosci poczula, jak cos ja sciska za serce.

Spojrzala na Sala, ktory wciaz lezal na noszach. Uniosl reke na pozegnanie.

– Lec do niego – powiedzial bezglosnie.

Tak tez zrobila. Bez wahania pobiegla prosto w ramiona meza. Tulil ja do siebie, szeptal do ucha, ze ja kocha, i przynajmniej w tym momencie nic wiecej jej do szczescia nie bylo trzeba.

Tymczasem zapadla noc. W oddali rozlegla sie syrena karetki zabierajacej Harolda do szpitala.

Rita doczolgala sie do kuchni. Ciezko dyszala, a raczej zlajala, jak kiedys ten pies na ulicy, ktorego potracil pedzacy samochod. Zwierze podnioslo sie z asfaltu, zdolalo przejsc poltora metra i padlo.

Ona musiala pokonac o caly metr wiecej.

Miala przed soba cel: telefon. Zglosi wlamanie, pozar, gwalt, cokolwiek. Zeby tylko dala rade go stracic z szafki i wykrecic 911… Do staruszki przyjada na pewno.

Moze przy okazji uratuja chlopca.

Z gory nie dochodzily zadne odglosy, jedynie czasem skrzypnela deska w podlodze pod stopami skradajacej sie dziewczyny. Szukala go. Rita miala nadzieje, ze sie dobrze ukryl i przynajmniej zyska troche czasu.

Przesunela sie o kolejne pol metra. Czolgala sie na brzuchu, niezdarnie sie odpychajac zdrowa noga; druga byla zupelnie bezwladna. Czula, jak colt wbija sie jej w udo. Jesli bedzie sie poruszac w tym tempie, predzej sie zastrzeli. Niestety nic nie mogla z tym zrobic, bo ciasno skrepowane dlonie zdazyly juz zsiniec pozbawione doplywu krwi.

Wytrwale czolgala sie wiec dalej, nie spuszczajac oka z telefonu.

Dotarla do szafki. Teraz, gdyby tylko znalezc krzeslo, moze zdolalaby sie podeprzec na lokciach…

– Co ty, kurwa, wyprawiasz? – zagrzmial z tylu meski glos.

Wystraszona Rita z trudem sie odwrocila, wierzac, ze to sasiad przyszedl jej z pomoca. Niestety nie miala tyle szczescia.

Przed nia stal mezczyzna z latarka. Kiedy odsunal nieco daszek czerwonej bejsbolowki, zobaczyla jego czolo. Spogladalo z niego kilka par jaskrawozoltych oczu.

43

„Pajaki z gatunkow spolecznych pracuja w grupach, budujac olbrzymie kolonie. Rowniez poluja w grupach, co umozliwia im schwytanie

Вы читаете Pozegnaj sie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату