Earl Benton wszedl w drzwi.
– Z wami okay?
Laura wyjrzala znad blatu biurka.
– Tak. Tylko… moja corka, ale nic jej nie bedzie.
– Na pewno? Nie trzeba pomoc?
– Nie, nie. Musze byc z nia sama. Poradze sobie. Z ociaganiem Earl wrocil do pokoju dziennego.
Laura ponownie zajrzala pod biurko. Melanie wciaz ciezko dyszala i zaczela rowniez gwaltownie dygotac. Strumienie lez splywaly jej po policzkach.
– Wyjdz stamtad, skarbie. Dziewczynka nie drgnela.
– Melanie, masz mnie sluchac i robic, co ci kaze. Wyjdz stamtad natychmiast.
Zamiast usluchac, dziewczynka probowala wcisnac sie glebiej pod biurko, chociaz nie miala juz miejsca.
Laura nigdy nie spotkala sie z tak calkowitym buntem pacjenta podczas terapii hipnotycznej. Przyjrzala sie dziewczynce i w koncu postanowila, ze na razie pozwoli jej zostac pod biurkiem, skoro tam Melanie czuje sie przynajmniej odrobine bezpieczniejsza.
– Kochanie, przed czym sie chowasz? Brak odpowiedzi.
– Melanie, musisz mi powiedziec… co takiego widzisz, co chcesz trzymac zamkniete?
– Nie pozwol ich otworzyc – poprosila zalosnie dziewczynka, po raz pierwszy jakby reagujac na glos Laury, chociaz wciaz skupiala wzrok na jakims koszmarze z innego czasu i miejsca.
– Nie pozwol czego otworzyc? Powiedz mi, Melanie.
– Trzymaj je zamkniete! – krzyknela dziewczynka, zacisnela powieki i przygryzla warge tak mocno, ze poplynal maly strumyczek krwi.
Laura siegnela pod blat biurka i uspokajajaco polozyla reke na ramieniu corki.
– Kochanie, o czym ty mowisz? Pomoge ci trzymac to zamkniete, jesli tylko mi powiesz, co to jest.
– Te d – d – drzwi – wyjakala dziewczynka.
– Jakie drzwi? – Drzwi!
– Drzwi do zbiornika?
– Otwieraja sie, otwieraja sie!
– Nie – zaprzeczyla ostro Laura. – Posluchaj mnie. Musisz mnie sluchac i wierzyc w to, co mowie. Drzwi sie nie otwieraja. Sa zamkniete. Mocno zamkniete. Popatrz na nie. Widzisz? Nawet sie nie uchylily, nie ma ani jednej szparki.
– Ani jednej szparki – powtorzyla dziewczynka i teraz nie ulegalo juz watpliwosci, ze przynajmniej czesciowo slyszy glos matki i reaguje, chociaz patrzyla przez Laure na wylot i wciaz przebywala w jakiejs innej, stworzonej przez siebie rzeczywistosci.
– Ani jednej szparki – potwierdzila Laura uszczesliwiona, ze przynajmniej odrobine panuje nad sytuacja.
Dziewczynka troche sie uspokoila. Drzala i twarz nadal miala sciagnieta ze strachu, ale juz nie zagryzala wargi. Karmazynowa struzka krwi zasychala w krzywa linie na jej brodzie.
– Teraz, kochanie – powiedziala Laura – drzwi sa zamkniete i pozostana zamkniete, i nic po drugiej stronie ich nie otworzy, poniewaz zalozylam na nie nowy zamek, ciezki zamek z zasuwa. Rozumiesz?
– Tak – powiedziala dziewczynka slabo, z powatpiewaniem.
– Popatrz na drzwi. Jest na nich wielki, blyszczacy, nowy zamek. Widzisz ten nowy zamek?
– Tak – przytaknela Melanie, tym razem z wiekszym przekonaniem.
– Wielki mosiezny zamek. Ogromny. – Tak.
– Ogromny i mocny. Absolutnie nic na swiecie nie zdola wylamac tego zamka.
– Nic – zgodzilo sie dziecko.
– Dobrze. Doskonale. A teraz… chociaz drzwi nie mozna otworzyc, chcialabym wiedziec, co jest za tymi drzwiami.
Dziewczynka nie odpowiedziala.
– Kochanie? Pamietaj o mocnym zamku. Jestes teraz bezpieczna. Wiec powiedz mi, co jest za tymi drzwiami.
Drobne, biale dlonie Melanie ciagnely i klepaly puste powietrze pod biurkiem, jakby usilowaly cos narysowac.
– Co jest po drugiej stronie drzwi? – zapytala ponownie Laura.
Rece poruszaly sie niezmordowanie. Dziewczynka wydala jek rozczarowania.
– Powiedz mi, skarbie.
– Drzwi…
– Dokad prowadza te drzwi?
– Drzwi…
– Jaki pokoj jest po drugiej stronie?
– Drzwi do…
– Dokad?
– Drzwi… do… grudnia – powiedziala Melanie. Jej strach zalamal sie pod miazdzacym ciezarem wielu innych uczuc – zalu, rozpaczy, smutku, samotnosci, frustracji – wszystkich wyraznie brzmiacych w jej nieartykulowanych jekach i niepohamowanym placzu. – Mamo? Mamo?
– Jestem tutaj, malenka – powiedziala Laura zaskoczona, ze corka ja wola.
– Mamo?
– Tutaj, kochanie. Chodz do mnie. Wyjdz stamtad. Zaplakana dziewczynka nie wyszla, lecz ponownie zawolala:
– Mamo?
Widocznie myslala, ze jest sama, daleko od kojacych objec Laury, chociaz w rzeczywistosci dzielilo je zaledwie kilka cali.
– Och, mamo! Mamo!!!
Wpatrujac sie w mroczna przestrzen pod biurkiem, slyszac szlochy i jeki coreczki, siegajac do niej, dotykajac jej, Laura podzielala niektore z uczuc Melanie, zwlaszcza zal i frustracje, ale wypelniala ja rowniez ogromna ciekawosc. Drzwi do grudnia?
– Mamusiu?
– Tutaj, jestem tutaj.
Byly tak blisko siebie, lecz rozdzielone olbrzymia, tajemnicza przepascia.
17
Luther Williams, mlody czarny patolog, pracowal w LAPD. Ubieral sie jak duch Sammy Davisa, Jr. – barwne garnitury i za duzo bizuterii – ale byl rownie elokwentny i zabawny jak Thomas Sowell, czarny socjolog. Luther podziwial Sowella oraz innych socjologow i ekonomistow z burzuazyjnego konserwatywnego odlamu spolecznosci czarnych intelektualistow i potrafil cytowac obszerne ustepy z ich ksiazek. Zbyt obszerne. Kilka razy robil Danowi wyklady na temat pragmatycznej polityki i wychwalal zalety ekonomiki wolnorynkowej jako mechanizmu wy dzwigniecia ubogich z biedy. Byl takim doskonalym patologiem, wyczulonym na wszelkie drobne anomalie wazne w medycynie sadowej, ze prawie oplacalo sie wysluchiwac jego sztywnych politycznych wywodow w zamian za dostep do informacji, ktore wydobywal ze sztywnych cial. Prawie.
Luther siedzial przy mikroskopie, badajac probke tkanki, kiedy Dan wszedl do laboratorium wylozonego zielonymi kafelkami. Patolog podniosl wzrok i wyszczerzyl zeby, kiedy rozpoznal goscia.
– Danny, chlopie! Wykorzystales te bilety, ktore ci dalem? Przez chwile Dan nie wiedzial, o czym tamten mowi, ale zaraz sobie przypomnial. Luther kupil dwa bilety na debate pomiedzy G. Gordonem Liddym a Timothym Learym, a potem cos mu wypadlo. Natknal sie na Dana w holu przed tygodniem i niemal przemoca wcisnal mu bilety. „To cie uswiadomi”, oswiadczyl.
Teraz Dan przestepowal z nogi na noge.
– Mowilem ci w zeszlym tygodniu, ze pewnie nie dam rady. Prosilem, zebys dal bilety komus innemu.
– Nie poszedles? – zapytal rozczarowany Luther.