Pomieszczenie na zapleczu, rownie dlugie jak sklep, ale szerokie tylko na dziesiec stop, mialo sciany z betonowych blokow. Spelnialo podwojna funkcje biura i magazynu. Po lewej pietrzyly sie sterty pudel, widocznie wypelnionych towarami. Po prawej stalo biurko z pecetem IBM, kilka segregatorow, nieduza lodowka oraz kuchenny stol z ekspresem do kawy. Nie bylo tutaj sladow przemocy; wszedzie panowal lad i porzadek.
Mondale zdazyl przejrzec szuflady biurka. Kilka przedmiotow, wsrod nich cienki notes z adresami, lezalo na bibularzu.
Kapitan zamknal drzwi, a Dan obszedl biurko dookola i usiadl.
– Co ty wyprawiasz? – rzucil Mondale.
– Daje odpoczac nogom. Mialem ciezki dzien.
– Wiesz, ze nie o to pytam. – O?
Mondale jak zwykle nosil brazowy garnitur, jasnobezowa koszule, brazowy krawat, brazowe buty i skarpetki. W jego piwnych oczach plonely mordercze blyski, podobne do refleksow swiatla w rubinowym pierscieniu.
– Miales sie zglosic w moim gabinecie o drugiej trzydziesci.
– Nie dostalem twojego wezwania.
– Cholernie dobrze wiem, ze dostales.
– Nie, naprawde. Przylecialbym biegiem.
– Nie rob ze mnie jaj.
Dan tylko patrzyl bez slowa.
Kapitan stal kilka krokow przed biurkiem, ze sztywnym karkiem, z ramionami wyprezonymi po bokach, zaciskajac i rozwierajac dlonie, jakby sila woli powstrzymywal sie od zacisniecia piesci i zaatakowania Dana.
– Co robiles przez caly dzien?
– Kontemplowalem sens zycia.
– Byles w domu Rinka.
– Tego nie trzeba robic w kosciele. Sens zycia mozna kontemplowac prawie wszedzie.
– Nie wysylalem cie do domu Rinka.
– Jestem pelnoprawnym detektywem – porucznikiem. Zwykle kieruje sie wlasnym instynktem podczas sledztwa.
– Nie tym razem. To za duza sprawa. Tym razem jestes tylko czescia druzyny. Robisz, co ci kaze, idziesz, gdzie ci kaze. Nawet nie srasz, dopoki ci nie pozwole.
– Uwazaj, Ross. Chyba wladza uderzyla ci do glowy.
– A co ciebie uderzylo w glowe?
– Bralem lekcje karate. – Co?
– Probowalem rozbic glowa deske.
– Akurat.
– Okay, wiec to sie stalo, kiedy George Padrakis powiedzial, ze mnie wzywasz. Na dzwiek twojego nazwiska padlem na kolana i poklonilem sie tak nisko, ze walnalem glowa w chodnik.
Na chwile Ross zaniemowil. Oddychal ciezko. Rumieniec zabarwil jego brazowa twarz.
Dan dokladniej obejrzal przedmioty, ktore Mondale wyjal z szuflad i ulozyl w stos na bibularzu: notes z adresami, pokazna ksiazeczka czekowa Znaku Pentagramu, terminarz i gruby plik faktur. Podniosl notes.
– Odloz to i posluchaj – rzucil ostro Mondale, ktory wreszcie odzyskal glos.
Dan obdarzyl go slodkim, niewinnym usmiechem i powiedzial:
– Ale tam moze byc jakas wskazowka, kapitanie. Prowadze sledztwo w tej sprawie i musze sprawdzac wszystkie poszlaki, bo na tym polega moja praca.
Wsciekly Mondale podszedl do biurka. Jego dlonie w koncu zacisnely sie w blizniacze pociski z ciala i kosci.
Aha, nareszcie, pomyslal Dan, rozgrywka, na ktora obaj czekamy od lat.
Laura stala i wpatrywala sie w radio sony, bojac sie go dotknac, drzac w lodowatym powietrzu. Chlod jakby promieniowal z odbiornika, niesiony fala bladozielonego blasku z wyswietlacza zakresow.
Szalona mysl.
To bylo radio, nie klimatyzator. Nie… nie cos innego. Tylko radio. Zwykle radio.
Zwykle radio, ktore wlaczylo sie bez niczyjej pomocy.
Piosenke Bonnie Tyler zastapila nowa melodia. Byl to stary przeboj Procol Harum: „Bielszy odcien bieli”. Rowniez podkrecony na maksymalna glosnosc. Radio wibrowalo na kafelkowym blacie. Zgielkliwa melodia odbijala sie od szyb, ranila uszy Laury.
Earl stanal za nia.
Jesli Pieprzowka wciaz miauczala w innej czesci domu, zagluszyl ja grzmot muzyki.
Laura z wahaniem polozyla palce na pokretle glosnosci. Lodowate. Wzdrygnela sie i prawie cofnela reke, nie tylko dlatego, ze plastik byl przerazliwie zimny, ale poniewaz jeszcze nigdy nie czula zimna tego rodzaju, obcosci mrozacej nie tylko cialo, lecz takze umysl i dusze. Niemniej chwycila galke i probowala przykrecic dzwiek, ale galka nie chciala sie obrocic. Laura nie mogla przyciszyc Procol Harum ani wylaczyc muzyki, poniewaz pokretlo glosnosci pelnilo rowniez funkcje wylacznika. Probowala z calej sily, napinajac miesnie ramienia, ale galka nie ustapila.
Laura dygotala.
Puscila galke.
Chociaz „Bielszy odcien bieli” byl melodyjna, pelna uroku piosenka, przy takim natezeniu dzwieku brzmial szorstko, wrecz zlowieszczo. Kazde uderzenie perkusji huczalo niczym ciezkie kroki jakiegos groznego stwora, ktorego krwiozercze wrzaski rozlegaly sie w zawodzeniu rogow.
Laura chwycila przewod od radia i szarpnela. Wtyczka wyskoczyla ze sciennego gniazdka.
Muzyka natychmiast zamilkla.
Na wpol swiadomie Laura bala sie, ze radio bedzie gralo dalej, nawet bez pradu.
Kiedy Dan nie odlozyl notesu z adresami Josepha Scaldonego – wlasciwie ksiazeczki kieszonkowego formatu – Mondale siegnal przez biurko, zlapal prawa reka dlon Dana i scisnal mocno, zeby go zmusic do wypuszczenia zdobyczy.
Mondale nie byl wysoki, ale szeroki w ramionach i klatce piersiowej. Mial potezne ramiona, nieproporcjonalne do reszty ciala, wielkie dlonie, grube nadgarstki. Silny mezczyzna.
Dan byl silniejszy. Nie puscil notesu. Wpatrywal sie uparcie w oczy Mondale’a, a lewa dlonia probowal rozewrzec palce przeciwnika.
Sytuacja zrobila sie komiczna. Wygladali jak para kretynskich nastolatkow, pragnacych za wszelka cene udowodnic swoja meskosc. Mondale usilowal zmiazdzyc prawa dlon Dana, a Dan nawet nie mrugnal ani w zaden inny sposob nie okazal bolu, kiedy walczyl o wolnosc.
Zdolal uchwycic jeden palec Mondale’a i zaczal go odginac do tylu.
Mondale mocno zwarl szczeki. Miesnie policzkow napiely sie i zadrzaly.
Palec wyginal sie coraz bardziej. Mondale stawial opor, jednoczesnie zwiekszajac nacisk na dlon Dana, lecz Dan nieublaganie wyginal palec coraz mocniej, coraz mocniej. Pot wystapil na czolo kapitana.
Moj pies jest lepszy od twojego psa, moja mama jest ladniejsza od twojej mamy, pomyslal Dan. Jezu! Ile my mamy lat, czternascie? Dwanascie?
Ale wciaz nie spuszczal oczu z twarzy Mondale’a i niczym nie dal po sobie poznac, ze cierpi. Wygial cholerny palec jeszcze troche, prawie do pekniecia, i jeszcze troche, az nagle Mondale zachlysnal sie i puscil.
Notes z adresami pozostal w reku Dana. Dan przytrzymal palec Mondale’a jeszcze przez sekunde czy dwie, zeby nie bylo watpliwosci, kto pierwszy sie poddal. Pojedynek byl szczeniacki i glupi, ale nie dalo sie wykluczyc ewentualnosci, ze Ross Mondale traktowal go powaznie. Byl smiertelnie powazny. A jesli kapitan zamierzal dac nauczke Danowi z uzyciem sily fizycznej, to moze… moze sam czegos sie nauczyl dzieki zastosowaniu tych samych srodkow wychowawczych.
Stali w cichej kuchni, wpatrujac sie w radio. Wreszcie Earl powiedzial:
– W jaki sposob…
– Nie wiem – odparla Laura.
– Czy ono kiedys…
– Nigdy.
Radio z nieszkodliwego urzadzenia zmienilo sie w grozna, zaczajona bestie.