prostu kolejny przyklad jego kompleksu Atlasa: chcial dzwigac caly swiat na wlasnych ramionach. Rozumial siebie; potrafil nawet smiac sie z siebie i czasami mawial, ze skoro tak skwapliwie bral na siebie wine, powinien byl urodzic sie Zydem. Ale zdolnosc wysmiewania samego siebie bynajmniej nie umniejszala jego poczucia odpowiedzialnosci.

Totez kiedy sen pozostawal irytujaco niedostepny, Dan czesto wracal myslami do Delmara, Carrie i Cindy Lakey. W ciemnosci dumal nad ludzka sklonnoscia do morderstwa, obliczal, ile razy nie zdolal ocalic ludzkiego zycia, i predzej czy pozniej zaczynal rozwazac koncepcje, ze matka umarla przez niego, poniewaz komplikacje przy porodzie spowodowaly jej smierc. Szalenstwo. Lecz juz sam temat przyprawial go o lekkie szalenstwo. Fakt smierci. Fakt morderstwa. Fakt, ze w glebi kazdego mezczyzny i kobiety kryje sie popedliwy dzikus. Nigdy nie umial pogodzic sie z tymi niepodwazalnymi faktami. Uparcie wierzyl, ze zycie jest cenne, a czlowiek – szlachetny albo przynajmniej stworzony do szlachetnosci. Od Delmara przez Carrie do Cindy Lakey: zwykla nocna kolejnosc wspomnien. Zapusciwszy sie tak daleko, czesto docieral az na skraj otchlani irracjonalizmu, rozpaczy i poczucia winy, i czasami – nie czesto, lecz czasami – wstawal, zapalal swiatlo i pil, dopoki nie upil sie do nieprzytomnosci.

Delmar, Carrie, Cindy Lakey.

Jezeli nie zdola uratowac obu McCaffrey, dopisze ich nazwiska do tej listy i odtad procesja niechcianych wspomnien bedzie dluzsza: Delmar, Carrie, Cindy Lakey… Melanie i Laura.

Wtedy nie bedzie mogl dluzej z tym zyc. Wiedzial, ze jest tylko samotnym gliniarzem, zwyklym czlowiekiem jak kazdy inny, nie zadnym Atlasem czy rycerzem w lsniacej zbroi, lecz jakas czastka jego duszy chciala, zeby zostal tym rycerzem; i wlasnie ta czastka – naiwny marzyciel, szlachetny glupiec – nadawala wartosc zyciu. Gdyby kiedys utracil te czastke, nie dalby sobie rady. Wlasnie dlatego musial chronic Laure i Melanie zupelnie jak wlasna rodzine. Przywiazal sie do nich i gdyby teraz pozwolil im umrzec, rowniez by umarl – przynajmniej w sensie psychicznym i emocjonalnym.

Delmar, Carrie, Cindy Lakey… procesja dobiegla konca i wreszcie Dan odplynal w sen, kolysany cichymi oddechami Laury i Melanie niczym szumem odleglego morza.

Sheldon Tolbeck wybiegl z chaty na biala lake, na snieg miejscami siegajacy kolan. Gorskie zbocze wydawalo sie podwojnie zlodowaciale, od ostrego mrozu i zimnego ksiezycowego blasku. Uciekajac przez noc, Sheldon wydychal pioropusze pary i wzbijal fontanny sniegu, ktore plynely za nim jak duchy, podobne do ektoplazmy w fantasmagorycznym swietle ksiezyca.

Z chaty dobiegaly wrzaski Renseveera, ktore niosly sie daleko w mroznym powietrzu i odbijaly echem w odleglej dolinie. Czysta atmosfera i szczegolne uksztaltowanie terenu sprawialy, ze echo odbijalo sie powtornie i jeszcze raz, i jeszcze raz, niczym chor potepienczych wrzaskow. Ta ohydna kakofonia brzmiala tak przerazliwie, jakby drzwi samego piekla rozwarly sie tutaj na wysokosciach. Wrzaski dodatkowo wystraszyly Tolbecka, ktory pedzil tak, jakby diably deptaly mu po pietach.

Mial na sobie buty, ale nie wlozyl kurtki i poczatkowo zimny, przenikliwy wiatr zadawal mu bol. Po chwili jednak, kiedy w szalenczym pedzie przemierzal rozlegla lake, wiatr zmienil sie w tysiace igiel wstrzykujacych silny srodek znieczulajacy. W odleglosci piecdziesieciu czy szescdziesieciu jardow od chaty zdretwialy mu twarz i rece. Ostry mroz przenikal pod flanelowa koszule i dzinsy. Po stu jardach stracil czucie w calym ciele jak pod wplywem nowokainy. Wiedzial, ze to milosierne odretwienie potrwa najwyzej kilka minut; zwykly szok, nic wiecej. Wkrotce bol powroci i zimno zaatakuje jak krab, ktory wgryza sie w kosci i wyrywa kawalki szpiku lodowymi kleszczami.

Nie wiedzac, dokad ucieka, kierowany nie rozsadkiem, lecz czystym przerazeniem, przebrnal przez zaspe nawiana na obrzezu laki i znalazl sie w lesie. Potezne jodly, sosny i swierki wznosily sie nad nim. Fosforyczny blask ksiezyca docieral do podloza lasu tylko przez kilka nieregularnych przeswitow w olbrzymich, gestych koronach drzew. Tam, gdzie ksiezycowe promienie przebily sie przez galezie, przypominaly blade snopy reflektorow i wszystko w tych smugach niklej poswiaty wydawalo sie nieziemskie, nierealne. Gdzie indziej las otulala ciemnosc o rozmaitych odcieniach, od smolistej czerni, poprzez granat i purpure, do weglowej szarosci.

Tolbeck chwiejnie brnal przed siebie z wyciagnietymi ramionami. Wpadal na drzewa. Potykal sie o kamienie i wystajace korzenie. Niespodziewanie zjechal do rowu, upadl na twarz, wstal, ruszyl dalej. Oczy przyzwyczajaly mu sie do ciemnosci dosc powoli i nie widzial dobrze terenu przed soba, jednak maszerowal w szybkim tempie i czesto podbiegal pare krokow, poniewaz wrzaski Renseevera ucichly przed paroma minutami – co oznaczalo, ze teraz on stal sie zwierzyna. Potknal sie i bolesnie upadl na kolana. Wstal. Poszedl dalej. Przedarl sie przez skute lodem zarosla, ktore trzeszczaly, drapaly, kluly i szarpaly. Szedl dalej. Zawadzil o nisko zwieszona galaz sosny, ktora rozerwala mu skore na glowie; krew splywajaca po twarzy wydawala sie goraca jak ukrop. Szedl dalej.

Znalazl sie w szerokiej, plytkiej kotlinie, ktorej dno pokrywaly kamienie, suche galezie, nieliczne kepki zwarzonych mrozem krzakow i mul naniesiony z ostatnim deszczem, zanim jesien przeszla w zime. Bylo tutaj troche lodu, niewiele sniegu w miejscach, gdzie przepuscily go zbite korony drzew, lecz na ogol szlo sie latwiej niz poza kotlina. Maszerowal tak przez kilkaset jardow, az kotlina zwezila sie i urwala w poblizu grzbietu grani.

Wdrapujac sie na krotki stromy stok, gdzie drzewa rosly rzadziej, czepial sie zarosli i zlomow granitu, czesciowo oblepionych sniegiem, czesciowo obmiecionych do czysta przez wiatr. Dlonie tak mu zmarzly i zesztywnialy, ze nie czul zadrapan i siniakow, ktorych niewatpliwie dorobil sie podczas wspinaczki.

Wreszcie na szczycie grani wyczerpanie pokonalo panike. Tolbeck osunal sie bezwladnie na ziemie, niezdolny do dalszej ucieczki.

Drzewa rosly rzadko, wiatr ponownie go odnalazl, zewszad otaczal go snieg i blask ksiezyca. Tolbeck przez chwile daremnie usilowal zlapac oddech, potem wczolgal sie pod oslone najblizszego granitowego glazu. Skulil sie w cieniu i spod przymknietych powiek spogladal w glab parowu, ktory pozostawil za soba, z ponurym wyczekiwaniem wpatrujac sie w nizsze, nieoswietlone zbocza.

Jedynym dzwiekiem byl wiatr, ktory szumial w iglastych galeziach drzew i szeptal wsrod skal na grani. Oczywiscie to nie znaczylo, ze psychogeist go nie scigal. Moze wlasnie wylanial sie spomiedzy drzew i zblizal sie bezglosnie.

Wszystko trwalo w bezruchu, tylko czasami klab sniegu zawirowal na grani i galezie sosen zakolysaly sie na wietrze. Tolbeck wbil wzrok w ciemnosc na dnie kotliny, chociaz rozumial, ze wypatrywanie wroga jest glupie i bezsensowne, gdyz jesli psychogeist nadejdzie, on go nie zobaczy. Psychogeist nie mial substancji, tylko nieskonczona moc. Nie mial ksztaltu, tylko sile. Nie mial ciala, jedynie swiadomosc i wole… i maniakalne pragnienie zemsty, krwi.

Nie wykryje go, dopoki psychogeist nie zaatakuje.

Jesli go odnajdzie, Tolbeck nie zdola sie obronic.

A jednak nie chcial sie poddac, nigdy sie nie poddawal i teraz tez nie mogl pogodzic sie z beznadziejna sytuacja. Drzac z zimna i zabijajac rece, przywierajac do bezpiecznej granitowej formacji, Tolbeck badal wzrokiem las w dole i wytezal sluch, zeby wylapac kazdy dzwiek nie wywolany wiatrem – i powtarzal sobie w kolko, ze stwor nie przyjdzie, nie znajdzie go, nie rozedrze na strzepy.

Bezruch oznaczal mniej ciepla w organizmie i juz po paru minutach mroz wbil niezliczone szpony w cialo. Tolbeck zadygotal nieopanowanie, zeby mu zaszczekaly i odkryl, ze nie moze do konca rozprostowac zgietych palcow, nie okrytych rekawiczkami. Skore mial nie tylko zimna, ale wysuszona, wargi mu pekaly i krwawily. Cierpienie tak go przytloczylo, ze nie mogl powstrzymac lez, ktore zbieraly sie na wasach i szczecinie brody, gdzie szybko zamarzaly.

Calym sercem zalowal, ze spotkal na swojej drodze Dyla – na McCaffreya i Willy’ego Hoffritza, zalowal, ze w ogole widzial ten szary pokoj i dziewczynke, ktora nauczono znajdowac drzwi do grudnia.

Kto by pomyslal, ze eksperymenty moga tak dalece wymknac sie spod kontroli albo ze taki stwor wyrwie sie na wolnosc?

Cos poruszylo sie w dole.

Tolbeck gwaltownie wciagnal lodowate powietrze, az zapieklo go w gardle i zabolalo w plucach.

Cos trzaskalo, tupalo, szelescilo.

Jelen, pomyslal. W tych gorach sa jelenie.

Ale to nie byl jelen.

Nadal kleczal skulony pod oslona skaly w nadziei, ze jeszcze zdola sie ukryc, chociaz wiedzial, ze sam siebie oklamuje.

Вы читаете Drzwi Do Grudnia
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату