– Och, prosze tego nie traktowac powaznie, agencie Seames. Ross lubi sobie pozartowac.
– Pan przeszkadza…
– Nie, to pan przeszkadza – przerwal mu Dan. – Pan mi nie daje przejsc.
Przepchnal sie obok Seamesa i wyszedl. Agent FBI ruszyl za nim korytarzem do ruchliwego pokoju operacyjnego, gdzie Dan znalazl notariusza.
– Haldane, pan nie moze ich chronic w pojedynke. Jesli pan sie upiera przy takim rozwiazaniu, one w koncu zostana porwane albo zabite i to pan bedzie odpowiedzialny.
Podpisujac zeznanie w obecnosci notariusza, Dan odpowiedzial:
– Mozliwe. Moze zostana zabite. Ale jesli przekaze je panu, na pewno zostana zabite.
Seames wytrzeszczyl na niego oczy.
– Czy pan sugeruje, ze ja… ze FBI… ze rzad gotow jest zamordowac mala dziewczynke? Dlatego ze mogla uczestniczyc w rosyjskim lub chinskim projekcie badawczym? Albo dlatego ze uczestniczyla w jednym z naszych projektow i teraz wie za duzo, wiec chcemy ja uciszyc, zanim sprawa nabierze rozglosu? Tak pan uwaza?
– Cos takiego przyszlo mi do glowy.
Kipiac oburzeniem, prawdziwym albo doskonale udawanym, Seames przeszedl za Danem do nastepnego biurka, gdzie Herman Dorft popijal czarna kawe i przegladal teczke ze zdjeciami zatrzymanych.
– Zwariowal pan, Haldane, czy jak? – zapytal, jakajac sie ze zlosci.
– Czy jak.
– Jestesmy rzadem, na litosc boska. Rzadem Stanow Zjednoczonych.
– Gratuluje.
– To nie Chiny, gdzie rzad co noc puka do kilkuset drzwi i kilkuset ludzi znika bez sladu.
– Ilu znika tutaj? Dziesieciu na noc? Od razu mi ulzylo.
– To nie jest Iran, Nikaragua czy Libia. Nie jestesmy zabojcami. Mamy chronic obywateli.
– Czy ta wzruszajaca mowa ma jakis podklad muzyczny? Powinna miec, ale nic nie slysze.
– Nie mordujemy ludzi – oswiadczyl bezbarwnie Seames. Podajac Dorftowi swoje poswiadczone zeznanie, Dan rzucil w strone Seamesa:
– No dobrze, wiec sam rzad, sama instytucja rzadu w tym kraju nie zabija ludzi w ramach prowadzonej polityki… najwyzej podatkami i biurokracja. Ale rzad sklada sie z pojedynczych osob i panska agencja sklada sie z pojedynczych osob, i niech pan mi nie wmawia, ze zadna z tych osob nie moglaby zamordowac obu McCaffrey w zamian za pieniadze lub korzysci polityczne, przez zle pojety idealizm czy z tysiaca innych powodow. Niech pan mi nie wmawia, ze w waszej agencji sa same swietoszki i zaden z nich nigdy nawet nie pomyslal o morderstwie, bo pamietam Waco w Teksasie i rodzine Weaverow w Idaho, i wiele innych przypadkow naduzycia wladzy przez Biuro, agencie Seames.
Zaskoczony Dorft podniosl na nich wzrok, a Seames gwaltownie potrzasnal glowa i powiedzial:
– Agenci FBI sa…
– Ofiarni, wyszkoleni i na ogol cholernie dobrzy w swojej robocie – dokonczyl Dan. – Ale nawet najlepsi z nas sa zdolni do popelnienia morderstwa, panie Seames. Nawet ci, ktorzy budza najwieksze zaufanie… nawet najbardziej lagodni, najbardziej niewinni ludzie. Prosze mi wierzyc, ja wiem. Wiem wszystko o morderstwach, o mordercach wsrod nas, o mordercach w nas. Wiecej niz chcialbym wiedziec. Matki morduja wlasne dzieci. Mezowie upijaja sie i morduja swoje zony, a czasami nawet nie musza sie upijac, tylko cierpia na niestrawnosc, a czasami nawet nie potrzeba niestrawnosci. Zwykle sekretarki morduja swoich niewiernych kochankow. Zeszlego lata tutaj w L.A., w najgoretszy dzien lipca, zwykly komiwojazer zamordowal sasiada z powodu klotni o pozyczona kosiarke. Pokrecony z nas gatunek, Seames. Chcemy dobrze, chcemy postepowac przyzwoicie wobec siebie nawzajem i probujemy, Bog widzi, ze probujemy, ale tkwi w nas ta skaza, ta ciemnosc i musimy z nia walczyc w kazdej minucie, walczyc, zeby ciemnosc nie urosla i nie opanowala nas, i walczymy, ale czasami przegrywamy. Mordujemy z zazdrosci, chciwosci, zadzy, pychy… z zemsty. Polityczni idealisci wpadaja w morderczy szal i zamieniaja zycie w pieklo na ziemi dla tych samych ludzi, ktorym chcieli dac lepsze zycie. Nawet najlepszy rzad, jesli jest dostatecznie wielki, roi sie od idealistow, ktorzy z czystym sumieniem zakladaliby obozy koncentracyjne, gdyby tylko dostali szanse. Religijni zapalency zabijaja sie nawzajem w imie Boga. Gospodynie domowe, pastorzy, biznesmeni, hydraulicy, pacyfisci, poeci, lekarze, prawnicy, babcie i nastolatki… wszyscy moga popelnic morderstwo, wystarczy odpowiednia chwila, nastroj i motyw. A najmniej nalezy ufac tym, ktorzy twierdza, ze sa calkowicie pokojowo usposobieni, ze absolutnie nie uznaja przemocy, poniewaz albo klamia i czekaja tylko na dogodna okazje… albo sa niebezpiecznie naiwni i nie znaja samych siebie. Teraz, widzi pan, dwie osoby, na ktorych mi zalezy… ktore chyba sa dla mnie najwazniejsze na swiecie… znajduja sie w niebezpieczenstwie i nie powierze ich zycia nikomu procz siebie. Wykluczone. Nie ma mowy. Koniec tematu. A kazdy, kto wejdzie mi w droge, kto chce mi przeszkodzic w chronieniu obu McCaffrey, dostanie takiego kopa, ze dupa mu wyjdzie miedzy lopatkami. Co najmniej. A kazdy, kto sprobuje je skrzywdzic, chocby tknac je palcem… no, takiego skurwysyna zalatwie na amen. Nie watpie w to, Seames, poniewaz nie mam zadnych zludzen co do swoich wlasnych morderczych sklonnosci.
Roztrzesiony, odszedl od biurka i ruszyl do drzwi, ktore wychodzily na parking za posterunkiem. Po drodze zauwazyl, ze w pokoju panuje cisza i ze wszyscy na niego patrza. Zorientowal sie, ze mowil nie tylko z gniewem i pasja, ale rowniez podniesionym glosem. Czul, ze ma goraczke. Twarz mial spocona. Ludzie schodzili mu z drogi.
Dotarl do drzwi i polozyl juz reke na klamce, zanim Michael Seames doszedl do siebie po tym emocjonalnym wybuchu i pospieszyl za nim.
– Czekaj, Haldane, na rany Chrystusa, w ten sposob nic nie zdzialasz. Nie mozesz odgrywac Samotnego Jezdzca. Zastanow sie, czlowieku! Osmiu ludzi zginelo przez dwa dni, dlatego ta cholerna sprawa jest za wielka, zeby…
Dan zdjal reke z klamki, obrocil sie gwaltownie do Seamesa i przerwal mu:
– Osmiu? Tak pan powiedzial? Osmiu zabitych? Dylan McCaffrey, Willy Hoffritz, Cooper, Rink i Scaldone. Razem pieciu. Nie osmiu. Tylko pieciu.
– Co zaszlo od wczorajszej nocy? – zapytal ostro Dan. – Kto jeszcze zginal oprocz Scaldonego?
– Nie wie pan?
– Kto jeszcze? – powtorzyl Dan.
– Edwin Koliknikow.
– Przeciez on uciekl. Wyjechal do Las Vegas. Seames wpadl w furie.
– Pan wiedzial o Koliknikowie? Pan wiedzial, ze byl wspolnikiem Hoffritza w tej sprawie szarego pokoju?
– Tak.
– Nic nie wiedzielismy, dopoki nie zginal, na litosc boska! Pan zataja informacje istotne dla sledztwa, Haldane, i gowno mnie obchodzi, ze pan jest policjantem!
– Co sie stalo z Koliknikowem?
Seames opowiedzial o spektakularnej publicznej egzekucji w kasynie w Vegas.
– Zupelnie jak poltergeist – oznajmil agent. – Cos niewidzialnego. Nieznana, niepojeta moc, ktora przeniknela do kasyna i pobila Koliknikowa na smierc na oczach setek swiadkow! Teraz nie ma juz watpliwosci, ze Hoffritz i Dylan McCaffrey pracowali nad czyms bardzo istotnym dla obronnosci, a my bezwzglednie musimy sie dowiedziec, co to bylo.
– Macie jego papiery, dzienniki i zapisy z domu w Studio City…
– Mielismy – sprostowal Seames. – Ale cokolwiek sprzatnelo w kasynie Koliknikowa, dotarlo rowniez do dowodow zebranych w tej sprawie i spalilo wszystkie papiery McCaffreya…
– Co? Kiedy to sie stalo? – zapytal zdumiony Dan.
– Wczoraj w nocy. Pieprzony samozaplon, kurwa – warknal Seames.
Widocznie Seames balansowal na granicy slepej furii, poniewaz agenci federalni zwykle nie rzucaja miesem w miejscach publicznych. Takie zachowanie niekorzystnie wplywalo na wizerunek, a dla fedziow wizerunek liczyl sie nie mniej niz praca.
– Powiedzial pan osmiu – przypomnial Dan. – Osmiu zabitych. Kto jeszcze oprocz Koliknikowa?
– Dzisiaj rano znaleziono martwego Howarda Renseveera w jego domku narciarskim w gorach Mammoth. Pewnie pan juz wiedzial o Renseveerze.
– Nie – sklamal Dan z obawy, ze prawda rozwscieczy agenta do tego stopnia, ze aresztuje detektywa. – Harold Renseveer?