jego osobowosci: wysoka inteligencje, silna ciekawosc, agresje – i szczypte szalenstwa.
Boothe zaczal prezentacje, ale Dan mu przerwal:
– Albert Uhlander, pisarz.
Uhlander widocznie wiedzial, ze w przeciwienstwie do Palmera Boothe’a nie posiada wyjatkowego daru manipulacji. Nie usmiechnal sie. Nie wyciagnal reki. Rownie jasno jak Dan zdawal sobie sprawe, ze nalezeli do przeciwnych obozow i wyznawali wrogie ideologie.
– Czego pan sie napije? – zapytal Boothe z niepotrzebna uprzejmoscia, przesadnie ugrzecznionym tonem, ktory zaczynal irytowac Dana. – Szkocka? Burbon? Moze kieliszek wytrawnego sherry?
– Nie mamy czasu siedziec i popijac, na litosc boska – warknal Dan. – Obaj zyjecie na kredyt i dobrze o tym wiecie. Tylko dlatego chce uratowac wam zycie, zeby z wielka przyjemnoscia wsadzic was do pierdla na dlugi, dlugi czas.
No, juz lepiej.
– Doskonale – rzucil chlodno Boothe i wrocil za biurko. Zasiadl w klubowym fotelu krytym zielona skora i nabijanym mosieznymi cwiekami i prawie calkowicie schowal sie w cieniu z wyjatkiem twarzy, ktora kolorowe promienie z lampy Tiffany’ego barwily na zolto, zielono i niebiesko.
Uhlander podszedl do szyby nie zakrytej zielona kotara i stanal plecami do przeszklonych drzwi. Na zewnatrz pochmurne popoludnie przechodzilo we wczesnozimowy zmierzch, wiec do biblioteki docieralo tylko skape swiatlo, przefiltrowane przez bujna zielen francuskich ogrodow. A jednak rozjasnialo przestrzen za Uhlanderem wystarczajaco, zeby zredukowac go do niewyraznej sylwetki i pograzyc jego twarz w glebokim maskujacym cieniu.
Dan podszedl do biurka, stanal w kregu wielobarwnego swiatla i spojrzal z gory na Boothe’a, ktory popijal whisky ze szklanki.
– Dlaczego czlowiek o panskiej pozycji i reputacji zadawal sie z kims takim jak Willy Hoffritz?
– To byl wielki umysl. Geniusz w swojej dziedzinie. Zawsze wysoko sobie cenilem inteligentnych ludzi – oswiadczyl Boothe. – Po pierwsze, tacy sa najbardziej interesujacy. A po drugie, czesto wykorzystuje praktycznie ich pomysly i entuzjazm w rozmaitych interesach.
– A poza tym Hoffritz dostarczyl panu calkowicie posluszna, stuprocentowo ulegla mloda kobiete, ktora pokornie znosila wszelkie upokorzenia, jakich pan jej nie szczedzil. Czy nie tak, Tatusiu?
Wreszcie w gladkiej masce Boothe’a pojawila sie rysa. Na chwile jego oczy zwezily sie nienawistnie i wezly miesni wystapily na szczekach, kiedy gniewnie zacisnal zeby. Lecz po kilku sekundach szczelina zamknela sie i Boothe odzyskal zimna krew. Ze spokojna twarza pociagnal lyk whisky.
– Wszyscy ludzie maja swoje… slabosci, poruczniku. Pod tym wzgledem nie roznie sie od innych.
Cos w jego oczach, glosie i wyrazie twarzy zaprzeczalo wszelkim sladom slabosci. Raczej sprawial wrazenie, ze tylko przez wielkodusznosc przyznaje sie do wad typowych dla zwyklych ludzi. Najwyrazniej wcale nie uwazal, ze w jego zachowaniu wobec Reginy krylo sie cos zlego czy chocby watpliwego moralnie, a przyznajac sie do winy, nie wyrazal pokory ani skruchy, tylko protekcjonalna laskawosc.
Dan zmienil taktyke.
– Hoffritz moze byl geniuszem, ale zboczonym, chorym. Wykorzystywal swoja wiedze i zdolnosci nie do legalnych badan modyfikacji behawioralnej, tylko do rozwijania nowych technik prania mozgu. Slyszalem od ludzi, ktorzy go znali, ze byl faszysta, totalitarysta, elitarysta najgorszego rodzaju. Jak to pasuje do panskiego szeroko rozglaszanego liberalizmu? Boothe popatrzyl na Dana z rozbawieniem, politowaniem i pogarda. Tonem wyzszosci, jakby zwracal sie do dziecka, powiedzial:
– Poruczniku, kazdy, kto uwaza, ze problemy spoleczne mozna rozwiazac na drodze procesow politycznych, jest elitarysta. Czyli wiekszosc ludzi. Niewazne, czy pan jest prawicowcem, konserwatysta, centrowcem, liberalem lub ekstremalnym lewicowcem. Jezeli przypisuje pan sobie jakakolwiek etykietke polityczna, to jest pan elitarysta, poniewaz pan wierzy, ze problemy mozna rozwiazac tylko wtedy, jezeli wlasciwa grupa ludzi obejmie wladze. Wiec nie obchodzil mnie elitaryzm Willy’ego Hoffritza. Osobiscie uwazam, ze masy potrzebuja kierownictwa, kontroli…
– Prania mozgow.
– Tak, prania mozgow, ale dla ich dobra. Przy stale rosnacej swiatowej populacji, kiedy technologie umozliwiaja coraz szybsze rozprzestrzenianie informacji i ideologii, upadaja stare instytucje, jak kosciol i rodzina. Niezadowoleni znajduja nowe, bardziej niebezpieczne sposoby, zeby wyrazic swoja frustracje i alienacje. Wiec musimy znalezc metody eliminacji niezadowolonych, kontrolowania mysli i czynow, jezeli mamy zbudowac stabilne spoleczenstwo, stabilny swiat.
– Rozumiem, dlaczego wykorzystaliscie libertarianskie komitety polityczne jako przykrywke dla finansowania McCaffreya i Hoffritza.
Boothe uniosl brwi.
– Wiec pan o tym wie?
– Wiem znacznie wiecej. Boothe westchnal.
– Libertarianie to tacy beznadziejni marzyciele. Chca zredukowac rzad do minimum, praktycznie wyeliminowac polityke. Pomyslalem, ze zabawnie bedzie posluzyc sie szyldem libertarianskiej krucjaty dla osiagniecia dokladnie przeciwnego celu.
Albert Uhlander wciaz stal plecami do oszklonych drzwi, czujny, lecz nieprzenikniony, milczaca sylwetka, ktora poruszala sie tylko po to, zeby uniesc czarny zarys szklanki z whisky do niewidocznych ust.
– Wiec pan wspieral Hoffritza i McCaffreya, i Koliknikowa, i Tolbecka, i Bog wie jeszcze ilu pokreconych „geniuszow” – stwierdzil Dan. – Tak pilnie pan szukal metody kontrolowania mas, a teraz sam pan stracil kontrole. Jeden z eksperymentow oszalal i w szybkim tempie likwiduje wszystkie zwiazane z nim osoby. Niedlugo zlikwiduje rowniez pana.
– Z pewnoscia ten ironiczny obrot rzeczy sprawil panu ogromna satysfakcje – odparl Boothe. – Ale nie wierze, ze pan wie tak duzo, jak sie panu zdaje. Kiedy pan uslyszy cala historie, kiedy pan zrozumie, co sie dzieje, rownie mocno jak my zapragnie pan przerwac zabijanie, powstrzymac groze, ktora wypelzla z szarego pokoju. Przysiegal pan chronic i ratowac zycie, a ja dosc dobrze znam panski przebieg sluzby i wiem, ze traktuje pan te przysiege powaznie, wrecz z pietyzmem. Tym razem musi pan chronic zycie moje i Alberta, i chociaz pan nami gardzi, udzieli nam pan wszelkiej koniecznej pomocy, jak juz pan pozna cala historie.
Dan potrzasnal glowa.
– Przeciez pan lekcewazy honor i uczciwosc zwyklych ludzi, takich jak ja, a jednak polega pan na tym honorze, kiedy trzeba ratowac wlasny tylek.
– Na tym… i na pewnych zachetach – odezwal sie Uhlander ze swojego miejsca pod oknem.
– Jakich zachetach? – zapytal Dan.
Boothe przyjrzal mu sie uwaznie. Jaskrawe miniaturowe desenie barwionego szkla od Tiffany’ego odbijaly sie w jego lodowatych oczach. Wreszcie powiedzial:
– Tak, chyba nie zaszkodzi najpierw przedstawic zachety. Albert, przynies je tutaj, dobrze?
Uhlander podszedl do fotela, gdzie wczesniej siedzial, odstawil szklanke whisky na podreczny stolik i podniosl walizke, ktora stala obok fotela, lecz Dan przedtem jej nie zauwazyl. Polozyl ja na biurku Boothe’a i otworzyl. Walizke wypelnialy pliki banknotow piecdziesiecio – i studolarowych, starannie spiete opaskami.
– Pol miliona dolarow gotowka – powiedzial cicho Boothe. – Ale to nie wszystko, co panu proponuje. Mam rowniez dla pana posade w „Journalu”. Kierownik ochrony. Z pensja ponad dwukrotnie wyzsza od panskich obecnych poborow.
Ignorujac pieniadze, Dan powiedzial:
– Pan udaje spokoj i opanowanie, ale z tego widac wyraznie, ze jest pan zrozpaczony. To wszystko przez panike. Podobno pan mnie zna, wiec powinien pan wiedziec, ze taka oferta niemal zawsze powoduje odwrotny skutek.
– Owszem – przyznal Boothe – gdybysmy zadali, zeby pan za pieniadze zrobil cos zlego. Ale mam nadzieje przekonac pana, ze chcemy, zeby pan zrobil jedyna sluszna rzecz w danej sytuacji, zgodnie z wlasnym sumieniem. Wierze, ze kiedy pan pozna cala sprawe, postapi pan wlasciwie. I tylko tego chcemy. Naprawde. Zobaczy pan, ze nie proponujemy pieniedzy, zeby zagluszyc poczucie winy, tylko… no coz, jako premie za dobrze wykonane zadanie – zakonczyl z usmiechem.
– Chcecie tej dziewczynki – stwierdzil Dan.
– Nie – zaprzeczyl Uhlander z blyszczacymi oczami, z twarza jeszcze bardziej jastrzebia w niesamowitej