uliczke zastawiona metalowymi smietnikami i pokonawszy kolejny plot znalazl sie przed domem przy ulicy rownoleglej do Iceberry Way.

Znowu uslyszal – tym razem glosniejszy – tupot stop na asfalcie. Chuligani – jesli to byli oni – szybko zblizali sie od sasiedniej przecznicy. Mial dziwne uczucie, ze dzieki jakiemus szostemu zmyslowi wiedza, gdzie schowal sie i dopadna go, nim dotrze do nastepnej ulicy.

Instynkt podpowiedzial mu, zeby ukryl sie. Bylby glupcem sadzac, ze mimo dobrej formy w wieku czterdziestu dwu lat przescignie nastolatki.

Wpadl wiec do pobliskiego, na szczescie otwartego garazu i zatrzaskujac za soba drzwi uslyszal, jak scigajacy zatrzymali sie przed wejsciem w drugim koncu garazu i prawdopodobnie zastanawiali sie, w ktora strone uciekl.

Nadaremnie szukal po omacku haczyka albo zasuwki u drzwi. Chlopcy mamrotali cos do siebie, ale Sam nic nie rozumial. W ich glosach brzmialo dziwne zniecierpliwienie.

Sam trzymal kurczowo galke przy drzwiach na wypadek, gdyby probowali wejsc do srodka.

Uciszyli sie.

Nasluchiwal uwaznie.

Nic.

Zimne powietrze pachnialo smarem i kurzem. W tych egipskich ciemnosciach przypuszczal jedynie, ze staly tu dwa samochody.

Nie bal sie, a jednak czul sie nieswojo. Dlaczego wpakowal sie w taka sytuacje? Byl doroslym czlowiekiem i znakomicie wyszkolonym agentem FBI z bronia w kaburze, a chowal sie w garazu przed dzieciakami. Znalazl sie tu ufajac bezgranicznie instynktowi, ale…

Zesztywnial uslyszawszy ostrozne szuranie stop na zewnatrz. Z calych sil przyciskal drzwi do framugi.

Kroki ucichly.

Wstrzymal oddech.

Minelo kilka sekund.

Otworz ten cholerny zamek i zjezdzaj stad – zirytowal sie na siebie. Czul sie coraz bardziej glupio i juz byl gotow stanac oko w oko z tym smarkaczem i poslac go do wszystkich diablow, gdy wtem uslyszal inny dziwny glos. Choc nie mial zielonego pojecia, co to jest, juz nie zalowal, ze ukryl sie. Ten nerwowy charkot byl charakterystyczny dla oszalalego psychopaty, deliryka albo narkomana na dlugim glodzie:

– Palic, potrzebowac, potrzebowac…

Teraz rozleglo sie skrobanie do drzwi jakims twardym przedmiotem. Sam probowal dociec, co to jest.

– Karmic ogien, ogien, karmic to, karmic – slyszal histeryczne lkanie w niczym nie przypominajace glosu jakiegokolwiek nastolatka ani doroslego czlowieka.

Pomimo chlodnego powietrza czolo zlal mu pot.

Znow cos zaskrobalo w drzwi.

Czyzby gowniarz byl uzbrojony i lufe pistoletu przesuwal po drewnie? Albo ostrze noza? A moze tylko patyk?

– …spalac, spalac…

Pazur?

Nie mogl odpedzic tej szalonej wizji, wyraznie widzial krogulczy szpon wydlubujacy otwor w drzwiach.

Sciskal galke. Pot splywal mu po skroniach. Chlopak probowal otworzyc drzwi. Galka przekrecila sie lekko w dloniach Sama, ale przytrzymal ja mocniej.

– …och, Boze, to pali, pali, och Boze…

Sam zaczal bac sie, gdyz dzieciak zachowywal sie dziwniej i grozniej niz cpun po zazyciu narkotykow odlatujacy z orbity Marsa w kosmos. Wystraszyl sie, poniewaz mial do czynienia z czyms nieznanym.

Chlopiec usilowal wtargnac do srodka.

Sam zaparl sie mocno o drzwi.

Ciagle rozlegaly sie szybkie, nerwowe slowa:

– karmic ogien, karmic ogien…

Ciekawe, czy moze mnie to wyweszyc, zastanawial sie i w tych okolicznosciach ten dziwaczny pomysl nie wydal sie bardziej szalony, niz wizja chlopaka z krogulczymi szponami.

Serce walilo mu mlotem, a gryzacy pot zalewal oczy. Potwornie bolaly go ramiona i rece od przytrzymywania drzwi.

Po chwili chlopak zrezygnowal najwidoczniej uznawszy, ze ofiary nie ma w garazu. Pobiegl z powrotem w strone alejki, cicho zawodzac. Byl to gardlowy placz pelen bolu, pragnienia i zwierzecego podniecenia, ktorego nie mogl opanowac.

Sam slyszal z kilku stron szmer. To pozostali napastnicy przylaczyli sie do chlopaka i szeptali cos w ekstazie, lecz Sam nie odroznial slow. Nagle zamilkli, a w chwile pozniej niczym sfora wilkow pobudzona zapachem zwierzyny lub zagrozeniem pognali ulica na polnoc. Wkrotce ich kroki ucichly i noc znow wypelnila grobowa cisza.

Jeszcze kilka minut Sam stal w ciemnym garazu, blokujac drzwi.

15

Martwy chlopiec lezal rozciagniety w rowie przy drodze na poludniowy wschod od Moonlight Cove. Mial pokrwawiona twarz. W blasku dwu policyjnych lamp umieszczonych na stojakach nad rowem jego szeroko otwarte oczy wpatrywaly sie w bezkres.

Loman Watkins zmusil sie do spojrzenia na cialo. Rozpoznal swego chrzesniaka, osmioletniego Eddiego Valdoski. Loman chodzil do szkoly z George’em, ojcem chlopca, i niemal dwadziescia lat kochal sie platonicznie w jego matce Nelli. Eddie byl wspanialym, bystrym, ciekawym zycia i dobrze wychowanym dzieciakiem. A teraz… Okropnie posiniaczony, pogryziony, podrapany i poszarpany, ze skreconym karkiem byl jedynie kupa rozkladajacych sie resztek miesa.

W ciagu dwudziestu jeden lat policyjnej sluzby Loman nie zetknal sie z takim koszmarem. Powinien byc gleboko wstrzasniety, nawet zdruzgotany tym widokiem bliskiej osoby, a czul tylko lekkie poruszenie, odrobine smutku i gniewu.

Bary Sholnick, jeden z nowych funkcjonariuszy przyslanych dla wzmocnienia policji w Moonlight Cove, zrobil zdjecie zwlok. Przez chwile w oczach chlopca zamigotalo swiatlo lampy blyskowej.

Niemoznosc odczuwania – jak na ironie – smiertelnie przerazala Lomana. Coraz bardziej niepokoil sie swa emocjonalna obojetnoscia i skamienialym sercem, co stalo sie jakby wbrew jego woli.

Byl teraz jednym z Nowych Ludzi, ale wygladal tak samo jak dawniej. Ponad piec stop wzrostu, krzepkiej budowy ciala, o szerokiej twarzy niewiniatka jakze kontrastujacej z jego profesja. W rzeczywistosci stal sie zupelnie innym czlowiekiem. Moze kontrola nad emocjami i analityczne spojrzenie na swiat swiadczyly na korzysc zmiany. Ale czy faktycznie dobrze jest byc zimnym jak glaz? Mimo chlodu struzki potu splywaly mu po ciele.

Koroner, doktor Ian Fitzgerald byl zajety gdzie indziej, wiec Victor Callan, wlasciciel Domu Pogrzebowego i pomocnik koronera w jednej osobie, wraz z policjantem Julesem Timmermanem szukali w terenie sladow pozostawionych przez morderce.

Tak naprawde urzadzali jedynie pokaz dla kilkudziesieciu mieszkancow zgromadzonych na poboczu. Nie aresztowaliby zabojcy Eddiego. Nie odbylaby sie zadna rozprawa. Zalatwia rzecz po swojemu, by ukryc istnienie Nowych Ludzi przed zwyklymi smiertelnikami. Wedlug Thomasa Shaddocka morderca nalezal do grupy „regresywnych”, ktorzy zeszli na zla droge. Bardzo zla.

Loman odwrocil sie od martwego chlopca. Szedl powoli we mgle w strone oddalonego kilkaset jardow na polnoc domu rodzicow Eddiego.

Zignorowal gapiow, choc jeden zawolal:

– Co sie u licha dzieje, szefie?

Okolica przypominala wies. Domy byly porozrzucane, a nikle swiatla nie rozjasnialy nocy. W polowie drogi do Valdoskiego poczul sie osamotniony, choc slyszal glosy ludzi pracujacych na miejscu zbrodni. Drzewa powyginane

Вы читаете Polnoc
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату