Wybiegl z pokoju. Niechcacy potracil lampe, ktora przewrocila sie z hukiem. Rozlegl sie brzek szkla, ale on jak w transie podazal krotkim korytarzem do salonu. Chodnik wysunal mu sie spod stop. Czul sie jak w klatce. Jego przeksztalcone cialo stalo sie dlan wiezieniem, poddane metamorfozie kosci pelnily role krat, zagradzajacych dostep do celi, czynily z niego niewolnika. Miotal sie po pokoju to tu, to tam, okrazal opetany, oszalaly. Zaslony trzepotaly w przeciagu. Krazac miedzy meblami przewrocil podreczny stolik. Mogl biec, ale nie uciec, gdyz byl wiezniem wlasnego ciala i to na zawsze. Nie bylo ucieczki. Nigdy. Ta swiadomosc sprawila, ze serce walilo mu jak oszalale. Przerazony i przybity kopnal stojak na gazety, zwalil z barku ciezka szklana tace i dwa ozdobne dzbanuszki, podarl na strzepy poduszki na sofie, az poczul rozsadzajacy bol w czaszce. Chcial krzyczec, ale bal sie, bal sie, ze nie przestanie.
Pokarm.
Paliwo.
Sycic ogien, sycic ogien.
Nagle uswiadomil sobie, ze wszystkiemu winien jest brak energii, potrzebnej do gwaltownego przyspieszenia procesow metabolicznych zwiazanych z transformacja. By przybrac postac czlowieka, w ciagu kilku minut musial wyprodukowac tyle enzymow, hormonow i plynow, co przez lata normalnego rozwoju.
Glodny i zlakniony Peyser popedzil do ciemnej kuchni, szarpnal raczke przy drzwiach lodowki otwierajac je na osciez. Syknal, gdyz swiatlo zaklulo go w oczy. Zobaczyl trzyfuntowy kawal dobrej szynki z puszki na talerzu, chwycil go odrzuciwszy talerz, ktory roztrzaskal sie o kredens, i jak pies na czworakach wgryzl sie w ten kawal miesa, glebiej i glebiej, jeszcze glebiej. Rwal go zebami, przezuwal rozgoraczkowany, oszalaly.
Uwielbial zrzucac z siebie ubranie i zamieniac sie w zwierze, pedzic po zapadnieciu zmroku do lasu za domem i na wzgorza, gdzie polowal na kroliki, szopy, lisy i wiewiorki ziemne, rozrywal je lapami i zebami podsycajac gleboki wewnetrzny zar. Kochal to wcielenie nie dlatego, ze czul sie wyzwolony, ale dawalo mu ono poczucie boskiej mocy, nieporownywalnej z niczym, czego dotychczas doswiadczyl, poczucie dzikiej, nieokielznanej sily, nagiej sily, sily tytana, ktory ujarzmiwszy nature, pokonal wszelkie genetyczne ograniczenia, sily wiatru i sztormu, zywiolu, sily wyzwolonej z wszelkich ludzkich ograniczen, uwolnionej, wyzwolonej.
Polowal tej nocy w lesie jak drapiezca, przed ktorym nie ma ucieczki, ale spozyl zbyt malo, by wrocic do postaci Michaela Peysera, tworcy systemow komputerowych, kawalera, wlasciciela porsche, zapalonego zbieracza wideo klipow, maratonczyka, konsumenta wody Perrier.
Wiec pozarl cale dwa funty szynki i szybko wyciagal z lodowki inne produkty. Wpychal je do pyska szponiastymi lapskami. Pochlonal pelna miske zimnego rigatoni, i klopsa, i pol placka z jablkami, ktory kupil wczoraj w piekarni, cztery surowe jajka, kawalek masla i wszystkie resztki jedzenia. Trawiacy go ogien slabnal w miare jak zaspokajal ten swoj wsciekly glod, dostarczajac organizmowi niezbednego paliwa. Tracil czesc zaru, kurczyl sie i przechodzil od huczacego plomienia, poprzez strzelajace jezyki, do slabego blasku goracych wegli.
Nasycony, Mike Peyser padl na podloge przed ogolocona lodowka i lezal wsrod potluczonych talerzy, resztek jedzenia, skorupek po jajkach i pojemnikow. Ponownie zwinal sie w klebek i probowal zmusic cialo do przybrania ludzkiej postaci, pod jaka znal go swiat. Znow poczul
Drzwi lodowki zamknely sie automatycznie. Mike Peyser mial wrazenie, ze ciemnosc nie tylko panuje wokol, ale tkwi takze w nim.
W koncu krzyknal. Tak jak obawial sie, nie mogl przestac wrzeszczec.
28
Przed polnoca Sam opuscil Cove Lodge. Mial na sobie brazowa skorzana kurtke, niebieski sweter, dzinsy i sportowe buty.
W tym ubraniu wtopil sie w noc i nie wzbudzal podejrzen, choc moze bylo zbyt mlodziencze dla takiego ponuraka. Kurtka wygladala zwyczajnie, ale miala kilka ukrytych i pojemnych kieszeni, w ktorych schowal narzedzia do otwierania samochodow. Wyszedl na chodnik na tyly motelu.
Gesta mgla spowijala urwisko i przeciskala sie za ogrodzenie, gnana morska bryza, ktora w koncu zaklocila spokoj nocy. Dopiero po kilku godzinach wiatr przewieje mgle w glab ladu, co poprawi widocznosc na wybrzezu. Do tego czasu Sam skonczy juz swoja robote i nie bedzie potrzebowal oslony mgly, zasnie wreszcie, albo, co bardziej prawdopodobne, bedzie walczyc z bezsennoscia lezac na lozku w swym pokoju.
Denerwowal sie. Nie zapomnial o bandzie nastolatkow, przed ktora uciekl na Iceberry Road tego wieczoru. Ich prawdziwa natura pozostawala zagadka. Choc uwazal ich za punkow, wiedzial, ze sa czyms wiecej niz tylko mlodocianymi przestepcami. Mial dziwne wrazenie, ze gdzies gleboko w podswiadomosci
Obszedl poludniowe skrzydlo motelu i w dziesiec minut okrezna droga dotarl do siedziby wladz miejskich na Jacobi Street. Budynek wygladal dokladnie tak, jak opisali agenci Biura z San Francisco: dwie kondygnacje, na dole wyblakla cegla, bialy tynk wyzej, dach pokryty plytkami, zielone okiennice i ogromne zelazne latarnie przy glownym wejsciu. Z przyleglym terenem zajmowal polowe ulicy, ale architektonicznie harmonizowal z okolica. Na pierwszym pietrze nawet tak pozno palily sie swiatla, gdyz oprocz biur zarzadow miasta i wodociagow miescila sie tu rowniez komenda policji, dyzurujaca cala dobe. Sam obserwowal budynek z naprzeciwka udajac, ze spaceruje wieczorem dla zdrowia. Chodnik przed glownym wejsciem byl pusty. Przez oszklone drzwi widzial jasno oswietlony hall. Skrecil w boczna aleje, w strone podjazdu, na parking wsrod drzew i krzewow.
Teraz przedarl sie przez wysoki zywoplot w rogu podworka, przylegajacego do parkingu. Dwie lampy rzucaly ponury blask na samochody. Na parkingu staly cztery zdezelowane juz zielone fordy produkowane na potrzeby federalnych, stanowych i lokalnych wladz, pick-up i furgonetka, nalezace do Zarzadu Wodociagow, duza maszyna do zamiatania ulic, ogromna ciezarowka i cztery policyjne chevrolety.
Wlasnie te czarno-biale radiowozy podlaczone do centralnego komputera w Komendzie Policji interesowaly Sama. W Moonlight Cove bylo az osiem wozow patrolowych, o piec wiecej niz w innych miejscowosciach tej wielkosci i z pewnoscia zbyt wiele w stosunku do potrzeb nadmorskiego miasteczka.
W ogole tutejsza policja byla uprzywilejowana bardziej, niz wymagala tego sytuacja, co miedzy innymi wzbudzilo podejrzenia agentow FBI, badajacych okolicznosci smierci Sancheza i Bustamante. W Moonlight Cove zatrudniano dwunastu etatowych funkcjonariuszy, trzech w niepelnym wymiarze godzin oraz czterech pracownikow pomocniczych.
Mnostwo ludzi. Co wiecej, mieli pensje jak policjanci w duzych miastach na zachodnim wybrzezu, a wiec zbyt wysokie jak na taka miescine. Nosili najlepsze mundury, mieli najnowoczesniejsze meble biurowe, maly arsenal broni recznej i sprzetu do rozpedzania demonstracji, jakiego pozazdrosciliby im chlopaki ze schronow atomowych Strategicznego Dowodztwa Sil Powietrznych w Kolorado.
Skryty w pachnacym zywoplocie Sam kilka minut obserwowal parking, by upewnic sie, ze radiowozy sa puste i nikogo nie ma w poblizu. Oswietlone okna na pierwszym pietrze przyslanialy zaluzje, wiec nikt z wewnatrz nie widzial parkingu.
Sam wyjal z kieszeni kurtki miekkie rekawiczki z kozlej skory i wlozyl je.
Juz chcial ruszyc naprzod, gdy nagle uslyszal jakis szmer za plecami w alejce.
Wciskajac sie glebiej w zywoplot, spojrzal do tylu. Pognieciony karton slizgal sie po asfalcie popychany wiatrem, az zatrzymal sie na smietniku.
Plynaca aleja mgla przypominala dym, jakby cale miasto plonelo. Wpatrujac sie w gestniejaca mgle stwierdzil z zadowoleniem, ze jest sam, nastepnie odwrocil sie i pobiegl do najblizszego z radiowozow, stojacych na nie ogrodzonym parkingu.
Woz byl zamkniety.
Wyjal z wewnetrznej kieszeni kurtki specjalny klucz, ktorym blyskawicznie otworzyl drzwi nie uszkadzajac mechanizmu zamka, wsliznal sie za kierownice i bezszelestnie zamknal samochod.
Wnetrze dostatecznie oswietlaly latarnie, chociaz byl na tyle doswiadczony, ze mogl pracowac w kompletnej