Harry Talbot skonczyl opowiesc o Zjawach. Sam przesunal teleskop, nastawiajac ostrosc na pusta posesje za domem Callana, gdzie grasowaly Zjawy.
Wlasciwie nie wiedzial, czego szuka… Przeciez nie wroca akurat teraz, by dokladnie je obejrzal. Totez nie znalazl ich w zaciemnionych miejscach, w trawie czy zaroslach, gdzie czaily sie jeszcze kilka godzin temu. Raczej probowal sobie wyobrazic te stwory w prawdziwym swiecie, umiejscowic je w pustej posesji, a tym samym uczynic bardziej konkretnymi, by wreszcie pojac, czym byly.
Siedzieli w ciemnym pokoju, jakby przy wygaslym ognisku sluchali legend o duchach. Harry mial w zanadrzu jeszcze jedna historie. Opowiedzial im, jak gliniarze wniesli bezwladna Elle Simpson do sypialni, gdzie wstrzyknieto jej potezna dawke jakiegos zlotego plynu.
Sam, wedlug wskazowek Harry’ego, skierowal teleskop na dom Simpsonow po drugiej stronie Conquistador na polnoc od cmentarza katolickiego. Bylo tam ciemno i pusto. Tessa lezala na lozku, wciaz trzymajac na kolanach leb psa.
– To wszystko laczy sie w logiczna calosc: „przypadkowe” zgony, przemoc na Elli Simpson i… Zjawy – powiedziala.
– Tak – zgodzil sie Sam – a kluczem jest New Wave Microtechnology.
Zrelacjonowal swoje odkrycia z wozu policyjnego za budynkiem wladz miejskich.
– Ksiezycowy Jastrzab? – zastanawiala sie Tessa. – Konwersja? Co oni, na Boga, robia z ludzmi?
– Nie wiem.
– Moze stad pochodza… Zjawy?
– Nie sadze. Juz prawie dwa tysiace mieszkancow poddano temu procesowi, cokolwiek to u licha jest, wiec miasto roiloby sie od Zjaw jak zoo w
– Dwa tysiace – powiedzial Harry – to dwie trzecie ludzi…
– A pozostalych czeka to przed polnoca, za niespelna dwadziescia jeden godzin – dodal Sam.
– W tym i ja? – spytal Harry.
– Tak. Sprawdzilem cie na listach. Jestes wyznaczony do konwersji w ostatnim etapie, czyli jutro miedzy osiemnasta a polnoca. Mamy wiec okolo pietnastu godzin, zanim przyjda po ciebie.
– Nonsens – powiedziala Tessa.
– Tak – zgodzil sie Sam – kompletna bzdura.
– Niemozliwe – potwierdzil Harry – wobec tego, dlaczego jeza mi sie wlosy na glowie?
54
Ten pocisk
Ktos krzyknal za plecami Watkinsa.
Ujrzal, jak istota bedaca kiedys Sholnickiem zmierza do niego. Wystrzelil trzeci pocisk, a potem czwarty, trafiajac w klatke piersiowa i zoladek.
Policjant zwalil sie na podloge i zaczal pelznac do hallu.
Neil Penniworth lezal zwiniety w klebek przy lozku.
Zawodzil, ale nie o zadzy krwi czy wolnosci; raz za razem wypowiadal imie matki, jakby chcial uchronic sie przed zlem, ktore mialo nim zawladnac.
Serce Lomana walilo, az wydawalo mu sie, ze ktos uderza w bebny w innym pokoju. Jak przez mgle docieralo do niego, ze cale cialo pulsuje i w takt tych uderzen dokonuje sie w nim nieznaczna, ale okropna zmiana.
Ruszyl za Sholnickiem i przycisnal mu lufe do plecow na wysokosci serca. Pociagnal za spust. Sholnick przerazliwie wrzasnal czujac dotyk karabinu, ale nie zdolal przekrecic sie i odepchnac broni. Zamilkl na zawsze.
W pokoju parowala krew, a jej slodka won zastapila uwodzicielskie zawodzenie Mike’a, popychajac Lomana do regresji.
Oparl sie o komode i zacisnawszy powieki probowal zapanowac nad soba. Mocno przywarl do strzelby dlonmi, nie po to, by w razie potrzeby obronic sie, gdyz nie mial juz naboi. Po prostu bron byla
Rozpaczliwie przypominal sobie, jak bardzo niegdys kochal Grace. Ale teraz nie czul milosci, tak jak wszyscy Nowi Ludzie, wiec mysli o zonie nie mogly go uratowac. Wspomnial niedawna, zwierzeca kopulacje. Tak naprawde zona byla dla niego po prostu
Wydawalo mu sie, ze znajduje sie w jakiejs kipieli i pomyslal, ze tak zapewne czul sie nowo narodzony wilkolak, gdy patrzyl noca w niebo i widzial sie nad horyzontem ksiezyc w pelni. W jego wnetrzu wrzalo:
…krew…
…wolnosc…
–
…polowac…
…zabijac…
–
…zrec…
…biec…
…kopulowac…
…zabijac…
–
Podniecal sie coraz bardziej.
Nie mogac oprzec sie dzikiej sile pomyslal o synu. Musi trwac przy czlowieczenstwie, chocby ze wzgledu na Denny’ego. Probowal wskrzesic w sobie ojcowska milosc, by wreszcie ja wykrzyczec, ale pozostalo jedynie wrazenie tego uczucia, gleboko ukryte w zakamarkach umyslu. Zdolnosc do milosci opuscila go tak samo, jak materia opuscila centrum istnienia, gdy Wielki Wybuch stworzyl wszechswiat. Milosc do Denny’ego byla tak odlegla w czasie i przestrzeni, ze przypominala gwiazdke gdzies na krancach wszechswiata. Jednak nawet dla tak niklego uczucia warto zachowac siebie jako czlowieka, czlowieka przede wszystkim i zawsze czlowieka, nie przemieniac sie w istote, ktora biegala na czworakach albo wlokla klykcie po ziemi, ale czlowieka, czlowieka.
Jego ogluszajacy oddech uspokoil sie nieco i rozszalale tetno spadlo moze do stu dwudziestu uderzen na minute. Oprzytomnial, choc nie do konca, poniewaz zapach krwi wciaz wabil jak dobre perfumy, od ktorych trudno uciec.
Odepchnal sie od komody i chwiejnym krokiem podszedl do Penniwortha, ktory wciaz lezal skulony na podlodze, ze sladami zwierzecia na dloniach i twarzy, ale nie stracil zupelnie ludzkiego wygladu. Imie matki widac poskutkowalo, podobnie jak kruche wspomnienie milosci do syna w przypadku Lomana.
Wypusciwszy ze skurczonej dloni bron, chwycil go za ramie.
– Dalej chlopcze, wynosmy sie stad, wydostanmy sie z tego smrodu.
Penniworth zrozumial i z wysilkiem podniosl sie na nogi. Wsparty o Watkinsa pozwolil wyprowadzic sie na korytarz, a nastepnie do salonu. W pokoju zostali dwaj regresywni.
Odor moczu przytlaczal won krwi wydostajaca sie z sypialni. Teraz to nie byl odrazajacy zapach, jak im sie poprzednio wydawalo, ale cierpki i orzezwiajacy.
Loman posadzil Penniwortha na fotelu, jedynym calym meblu w pomieszczeniu.
– Dobrze sie czujesz?
Penniworth podniosl glowe i przytaknal z wahaniem. Wszystkie slady zwierzecia zniknely z jego dloni i twarzy, choc dziwnie brylowate cialo wciaz przeksztalcalo sie. Twarz wygladala jak spuchnieta od uczulenia. Duze, czerwone zgrubienia biegly od czola az do brody i uszu, a obok widnialy ukosne krwawe pregi. W miare jak