zebow, a potem zalosny krzyk, niepodobny do glosu czlowieka ani maszyny, jakis posredni metaliczny dzwiek pelen strachu i rozpaczy.
Nastepnie rozleglo sie elektroniczne pulsowanie, przypominajace uderzenia poteznego serca.
A potem nastala cisza.
Uniosl rewolwer przed siebie, gotow strzelac do wszystkiego, co ruszy sie. Ale wokol panowala martwa cisza.
Trel, niesamowity krzyk i pulsowanie z pewnoscia nie pochodzily od Zjaw, ktorych do tej pory najbardziej obawial sie. Teraz bardziej przerazil sie nieznanej istoty, czajacej sie gdzies w pokoju.
Czekal.
Nic nie wydarzylo sie.
Mial niesamowite wrazenie, ze cos tajemniczego sledzi kazdy jego ruch, rownie intensywnie, jak on nasluchiwal tego czegos.
Marzyl o powrocie do Harry’ego, by zastanowic sie nad innym sposobem przeslania wiadomosci do Biura. Meksykanskie jedzenie, Guinness i filmy z Goldie Hawn wydawaly sie teraz cenne ponad wszystko. Nie byly juz tylko zalosnymi powodami, dla ktorych warto zyc, ale wrecz przyjemnosciami nie do opisania.
Jedynie Chrissie Foster powstrzymala go przed paniczna ucieczka. Wspomnienie jej jasnych oczu i niewinnej twarzy, entuzjazmu i ozywienia, z jakim opisywala przygody. Zawiodl Scotta i moze juz nie zdola uratowac go, ale Chrissie wciaz zyla w pelnym znaczeniu tego slowa fizycznie, intelektualnie, emocjonalnie – a to zycie zalezalo od niego. Nikt inny nie uratuje jej przed konwersja.
Do polnocy pozostalo niespelna dwanascie godzin.
Wydostal sie ostroznie z salonu i cicho przeszedl na druga strone foyer. Stal, przycisniety plecami do sciany obok uchylonych drzwi do pokoju, z ktorego dochodzily dziwne odglosy.
Cos stukalo w srodku.
Zesztywnial.
Gluche, ciche stuki. Nie
I znow cisza.
Z rewolwerem w dloniach pchnal stopa drzwi. Przekroczywszy prog, przyjal pozycje strzelca.
Okna zaslanialy wewnetrzne okiennice, a swiatlo docieralo jedynie z komputerow. Czarny tekst ukazywal sie na bursztynowym tle, wiec pomieszczenie tonelo w zlotawej poswiacie.
W przeciwleglych rogach pokoju przed ekranami siedzialo dwoje ludzi plecami do siebie.
– Nie ruszac sie – krzyknal.
Ani drgneli i nie odezwali sie. W pierwszej chwili pomyslal, ze nie zyja.
Ow dziwny blask, choc silniejszy niz swiatlo dnia, wcale nie rozpraszal mroku w pokoju. Oswoiwszy sie z ciemnoscia zobaczyl, ze przy komputerach tkwia nienaturalnie sztywne istoty nie bedace juz wlasciwie ludzmi. Zblizyl sie do nich koszmarnie przerazony.
Nieswiadomy obecnosci Sama nagi mezczyzna, prawdopodobnie Harley Coltrane, siedzial na obrotowym krzesle polaczony z komputerem dwoma przewodami o calowej grubosci. W bursztynowym blasku wygladaly bardziej organicznie niz metalicznie. Wychodzac z komputera wtapialy sie bezkrwawo ponizej zeber w goly tors mezczyzny.
– Dobry Boze – wyszeptal Sam.
Od lokci na rekach byly tylko kosci, przypominajace zgrabne metalowe konczyny robota. Te szkieletowe dlonie, niczym para imadel, sciskaly mocno przewody.
Sam zauwazyl, ze kosci nie sa oddzielone, lecz czesciowo stopione ze soba i pokryte zylkami metalu. Oniemialy patrzyl, jak przewody pulsowaly coraz silniej, az do szalenczej wibracji. Tylko dlatego, ze mocno przytrzymywaly je zacisniete dlonie, nie oderwaly sie od czlowieka ani od maszyny.
Wewnetrzny glos mowil mu, zeby uciekal. Byl tak przerazony, ze czul sie jak maly, bezbronny Sam.
Obezwladniajacy strach zazwyczaj wpedza nas w zapomniany i nieznosny stan bezradnosci, w jakim uplywa wiekszosc dziecinstwa.
Oparl sie pragnieniu ucieczki.
Chcial zrozumiec, co sie dzialo? Czym stali sie ci ludzie?
A w glebi krylo sie o wiele wiecej…
Mezczyzna siedzacy przed nim i kobieta po drugiej stronie pokoju najwyrazniej nie byli swiadomi jego obecnosci, wiec nie grozilo mu bezposrednie niebezpieczenstwo.
Rzeka danych, liczb i wykresow plynela przez bursztynowy ekran, a Harley Coltrane wpatrywal sie nieruchomo w ten polyskujacy obraz. Nie widzial jak zwyczajny czlowiek, poniewaz jego oczy zastapiono zbitka czujnikow: malenkie paciorki rubinowego szkla, male wiazki przewodu, ostre ceramiczne koncowki wyzieraly z glebokich, czarnych oczodolow.
Sam trzymal teraz rewolwer tylko jedna dlonia, dotykajac bezpiecznika, a nie spustu, gdyz trzasl sie tak bardzo, ze mogl niechcacy wystrzelic.
Piers czlowieka-maszyny wznosila sie i opadala, a z otwartych ust zional gorzki cuchnacy oddech.
Skronie i okropnie nabrzmiale arterie szyjne pulsowaly szybko. Drgaly takze czolo, szczeki, brzuch i przedramiona, na ktorych widnialy zgrubiale naczynia krwionosne, obciagniete skora.
Wydawalo sie, ze system krazenia zmodyfikowano i wzmocniono, by sluzyl nowym funkcjom ciala, a owo pulsowanie przebiegalo w dziwnym rytmie, jakby wewnatrz bily co najmniej dwa serca.
Wrzask dobyl sie z rozdziawionych ust istoty, Sam drgnal i krzyknal zaskoczony. Ten dzwiek przypominal niesamowite glosy, ktore slyszal w salonie. Wowczas sadzil, ze dochodza z komputera.
Coraz piskliwszy elektroniczny placz az swidrowal bolesnie w uszach. Sam przeniosl wzrok z otwartych ust czlowieka-maszyny na „oczy”. Czujniki wciaz sterczaly w oczodolach. Paciorki rubinowego szkla swiecily od wewnatrz i Sam zastanawial sie, czy ta istota widzi go w podczerwieni, czy jakos inaczej. Czy w ogole go widzi? Moze postrzega ludzki swiat w innym wymiarze i Sam jest dla niego czyms niewaznym, ulotnym.
Wrzask urwal sie gwaltownie.
Sam bezwiednie podniosl rewolwer i z odleglosci okolo osiemnastu cali wymierzyl w twarz Coltrane’a. Stwierdzil z przestrachem, ze palec zesliznal mu sie z bezpiecznika na spust i zamierza zniszczyc te istote.
Zawahal sie. Mimo wszystko, to wciaz byl czlowiek. Moze pragnal obecnego stanu bardziej niz normalnego zycia? Kto mial prawo twierdzic, ze byl nieszczesliwy? Sam czul sie nieswojo w roli sedziego, a jeszcze gorzej w roli kata. Poniewaz przezywal pieklo na ziemi, bral pod uwage i taka mozliwosc, ze Coltrane po prostu uciekl do czegos lepszego.
Kable laczace czlowieka z komputerem
Oddech Coltrane’a zional smrodem rozkladajacego sie miesa i przegrzanych czesci elektronicznych.
Blyszczace czujniki poruszaly sie w oczodolach bez powiek.
Wydawalo sie, ze twarz Coltrane’a zastygla w nie konczacym sie krzyku. Pulsujace na szczekach i skroniach naczynia krwionosne wygladaly niczym pasozyty wijace sie pod skora. Z dreszczem obrzydzenia Sam pociagnal za spust. W tym niewielkim pomieszczeniu wystrzal zabrzmial jak grzmot.
Trafiona z bliska glowa odskoczyla w tyl, a potem opadla broda na piers, dymiac i krwawiac.
Odrazajace przewody wciaz nabrzmiewaly i kurczyly sie rytmicznie, tloczac wewnetrzny plyn.
Sam wyczul, ze ten czlowiek jeszcze zyje. Skierowal bron w ekran komputera.
Jedna ze szkieletowych rak puscila przewod. Z
Krzyknal przerazony.