– No wiec – powiedzial Harry – spojrz na nich, sa przerazeni, wiec chyba naleza do naszego gatunku. Czy widzialas, by ktorys z tamtych bal sie?
Zastanawiala sie nad tym chwile.
– Owszem, ten policjant, ktory zastrzelil Shaddacka w szkole. Nigdy u nikogo nie widzialam w oczach tyle strachu, co u niego.
– Coz, ci ludzie sa w porzadku – powtorzyl Harry. – Na pewno byli przeznaczeni do konwersji przed polnoca, ale nikt do nich nie dotarl. Inni pewnie siedza zabarykadowani w domach i boja sie wyjsc, mysla, ze caly swiat oszalal i tak jak i ty wyobrazaja sobie, ze to inwazja kosmitow. Poza tym jako odmiency smialo podchodziliby do nas. W podskokach wpadliby tutaj i zjedli nasze nosy, i wszystkie inne czesci ciala, ktore uznaliby za wyjatkowe delikatesy.
To wyjasnienie przemowilo do niej, nawet usmiechnela sie i troche odprezyla.
Chwile pozniej Moose uniosl raptownie leb, zesztywnial i zerwal sie.
Ludzie zblizajacy sie do furgonetki krzyczeli zdumieni i przerazeni, a Chrissie uslyszala slowa:
– Co jest, do jasnej cholery?
Odrzuciwszy cieply koc wysiadla, by zobaczyc, co sie dzieje.
– Cos nie w porzadku? – spytal Harry, choc dopiero co probowal ja uspokoic.
Wowczas ujrzala zwierzeta. Pedzily gromadnie przez park – myszy, brudne szczury, koty wszelkiej masci, psy i moze ze dwa tuziny wiewiorek. Mnostwo myszy, szczurow i kotow wbieglo do tego stada z ulic laczacych sie z Ocean Avenue. Zwierzeta gnaly jak oszalale, na zlamanie karku. Przeciely park i skrecily w strone szosy. Przypominaly jej cos, o czym kiedys czytala. Blyskawicznie przypomniala sobie: lemingi. Od czasu do czasu, gdy ich populacja rozrosla sie nadmiernie, te male stworzenia zmierzaly w strone morza i wpadajac w spienione fale topily sie. Teraz te wszystkie zwierzeta zachowywaly sie jak lemingi. Pedzily zgodnie, nie zwazajac na przeszkody, przyciagane jakas tajemna sila.
Moose wyskoczyl z furgonetki i przylaczyl do pedzacego stada.
– Moose, nie! – krzyknela.
Potknal sie, jakby pod wrazeniem tego okrzyku, spojrzal za siebie, potem gwaltownie zarzucil lbem w strone szosy i ruszyl pedem.
– Moose!
Znowu potknal sie i tym razem przekoziolkowal, ale stanal na lapy.
Jakims siodmym zmyslem Chrissie wyczula, ze porownanie z lemingami ma sens, ze te zwierzeta, choc oddalaly sie od morza, pedza po smierc.
Musi zatrzymac Moose’a.
Pies biegl przed siebie.
Pognala za nim.
Byla wycienczona, czula bol w kazdym miesniu i stawie, ale znalazla w sobie sile woli, by scigac psine, poniewaz chyba nikt inny nie rozumial, ze Moose i te wszystkie zwierzaki zgina. Tessa i Sam, choc inteligentni, nie pojeli, co sie dzieje. Bezmyslnie gapili sie na ten spektakl. Wiec Chrissie podparla sie pod boki, napiela miesnie nog i pobiegla tak szybko, jak tylko potrafila. –
– Moose – powiedziala z wyrzutem, by go zawstydzic. Ten jedyny raz probowal ja ugryzc, chcac za wszelka cene wyrwac sie. Resztkami sil przytrzymywala go, mimo to ciagnal ja kilkadziesiat stop wzdluz drogi. Potem ogromne lapy skrobaly w miejscu o asfalt, gdy usilowal biec za stadem znikajacym w nocy i mgle.
Do Chrissie dolaczyli Tessa i Sam.
– Co sie dzieje? – spytal Sam.
– Pedza po smierc – wyjasnila. – Nie moglam pozwolic, by Moose pognal z nimi.
– Po smierc? Skad wiesz?
– Nie wiem. Ale… po coz innego by biegly?
Stali chwile na zamglonej i ciemnej drodze, wypatrujac zwierzat w ciemnosci.
Tessa powiedziala:
– Rzeczywiscie, po coz innego?
37
Mgla zrzedla nieco, ale widocznosc wciaz byla ograniczona do cwierc mili. Sam uslyszal helikoptery tuz po dziesiatej, stojac wraz z Tessa w srodku kola utworzonego z samochodow. Poniewaz dzwiek rozpraszal sie we mgle, nie wiedzial, z ktorej strony zblizaja sie. Domyslal sie tylko, ze leca od poludnia wzdluz wybrzeza, z dala od wzgorz, niebezpiecznych we mgle. Chociaz wyposazone w najbardziej wyrafinowany sprzet moglyby leciec na oslep. Piloci unoszac sie na wysokosc pieciuset stop z powodu zlej pogody mieli okulary noktowizyjne.
Poniewaz FBI utrzymywalo scisle kontakty z silami zbrojnymi, zwlaszcza Marines, Sam doskonale wiedzial, czego moze sie spodziewac. Zapewne wyslano Jednostke Rozpoznawcza typowa w takich sytuacjach: helikopter C-46 z dwunastoma ludzmi z Jednostki Uderzeniowej Marines na pokladzie i dwa uzbrojone helikoptery Cobra.
Rozgladajac sie Tessa powiedziala:
– Nie widze ich.
– I zobaczysz dopiero wtedy, gdy beda prawie nad nami – wyjasnil Sam.
– Lataja bez swiatel?
– Nie. Sa wyposazone w niebieskie swiatla niewidoczne z ziemi, dzieki ktorym widza cholernie dobrze przez te noktowizyjne gogle.
W przypadku typowego aktu terroru, CH-46 – oficjalnie „Morski Rycerz”, ale w zolnierskim zargonie „Zaba” – wyladowalby pod eskorta Cobry na polnocnym krancu miasta. Trzy czteroosobowe zespoly uderzeniowe przeczesalyby Moonlight Cove do kranca poludniowego, oceniajac, czy konieczna jest ewakuacja.
Poniewaz jednak nie chodzilo o terrorystow i – jak wynikalo z informacji Sama – sytuacja byla rzeczywiscie wyjatkowo dziwna, podjeto bardziej otwarte dzialania.
Helikoptery przelatywaly raz po raz nad miastem, schodzac na wysokosc mniej wiecej dwudziestu albo trzydziestu stop nad koronami drzew. Chwilami blyskaly ich dziwne niebieskawo-zielone swiatla, ale ksztalt i rozmiary byly niewidoczne. Lataly niemal bezglosnie dzieki smiglom z wlokna szklanego, a nie metalu, wiec wydawalo sie, ze zblizaja sie pojazdy kosmitow z dalekiego, o wiele dziwniejszego swiata, niz rzeczywistosc w Moonlight Cove.
W koncu zawisly nad oswietlonym ladowiskiem w parku. Nie wyladowaly od razu. Rozganiajac poteznymi smiglami mgle, omiataly jednoczesnie reflektorami ludzi stojacych poza swiatlem i kilka minut krazyly nad groteskowymi cialami zalegajacymi ulice.
Wreszcie Cobry zostaly w gorze, a CH-46 osiadl jakby niechetnie na trawniku. Z helikoptera wyszli mezczyzni uzbrojeni w bron automatyczna, ale poza tym nie wygladali jak zolnierze. W zwiazku z wiadomosciami od Sama, mieli na sobie odziez chroniaca przed skazeniem biologicznym i aparaty tlenowe na plecach. Przypominali raczej astronautow, a nie Marines.
Porucznik Ross Dalgood o chlopiecej twarzy, skrzywionej za maska helmu, podszedl prosto do Sama i Tessy, przedstawil sie i przywital, zwracajac sie po imieniu do Sama. Najwyrazniej znal go ze zdjecia, jakie mu pokazano przed akcja.
– Czy istnieje biologiczne zagrozenie, agencie Booker?
– Nie sadze – odpowiedzial Sam.
– Ale nie jest pan pewien?
– Nie – przyznal.