Vimes ze zdumieniem analizowal w myslach powazne, pozytywne w wydzwieku zdanie dotyczace kaprala Nobbsa i zawierajace slowo „dzentelmen”.

— No… tak.

— Czy posiada majatek?

— Tylko cudzy.

— No coz, ah-ha, prosze go poinformowac. Nie wiaza sie z tym zadne posiadlosci ani pieniadze, ale tytul nadal istnieje.

— Przepraszam… Chce sie tylko upewnic, ze dobrze zrozumialem. Kapral Nobbs… moj kapral Nobbs… jest hrabia Ankh?

— Bedzie nam musial przedstawic wiarygodny dowod swego pochodzenia, ale tak, wydaje sie, ze tak.

Vimes zamyslil sie gleboko. Do tej pory kapral Nobbs miewal problemy z dostarczeniem wiarygodnego dowodu swojej przynaleznosci gatunkowej.

— Na bogow! I przypuszczam, ze on ma swoj herb?

— Owszem, wyjatkowo wspanialy.

— Och!

Vimes nawet nie chcial herbu. Jeszcze godzine temu chetnie uniknalby tego spotkania, jak to juz tyle razy czynil wczesniej. Ale…

— Nobby? — powiedzial. — Na bogow!

— No, no… Bylo to bardzo udane spotkanie — stwierdzil Smok Herbowy Krolewski. — Bardzo lubie, kiedy nasze zapisy sa aktualne. Ah-ha. A przy okazji, jak sobie radzi mlody kapitan Marchewa? Slyszalem, ze jego dama jest wilkolakiem. Ah-ha.

— Doprawdy… — mruknal Vimes.

— Ah-ha. — Smok wykonal w mroku gest, ktory mogl byc konspiracyjnym stuknieciem palca w boczna czesc nosa. — My tutaj wiemy o takich sprawach.

— Kapitan Marchewa radzi sobie doskonale — oswiadczyl Vimes tonem mozliwie lodowatym. — Kapitan Marchewa zawsze radzi sobie doskonale.

Wychodzac, trzasnal drzwiami, az zafalowaly plomyki swiec.

Funkcjonariusz Angua wyszla z zaulka, poprawiajac pas.

— Moim zdaniem bardzo dobrze to rozegralismy — oswiadczyl Marchewa. — I bardzo nam to pomoze w zdobywaniu szacunku wsrod spoleczenstwa.

— Tfu! Rekaw tego czlowieka… — Angua wytarla usta. — Watpie, czy zna chocby znaczenie slowa „pralnia”.

Odruchowo weszli w rytm — oszczedzajacy energie policyjny chod, w ktorym wahadlowy ruch nogi wykorzystywany jest, by posuwac idacego naprzod przy minimalnym wysilku. Chodzenie jest wazne, mawial Vimes, a poniewaz Vimes tak mowil, Marchewa w to wierzyl. Chodzenie i rozmawianie. Wystarczy chodzic dostatecznie dlugo i rozmawiac z dostatecznie duza liczba ludzi, a wczesniej czy pozniej uzyska sie odpowiedz.

Szacunek spoleczenstwa, myslala Angua. Tak, to wyrazenie Marchewy. Wlasciwie to wyrazenie Vimesa, chociaz sir Samuel zwykle spluwal po wymowieniu tych slow. Ale Marchewa w nie wierzyl. To on zasugerowal Patrycjuszowi, by zatwardzialym przestepcom dac szanse pracy „dla dobra spoleczenstwa” przy odnawianiu domow osob starszych. Wprowadzilo to dodatkowy element grozy do zwyklych lekow starosci, a wobec poziomu przestepczosci w Ankh-Morpork spowodowalo, ze przynajmniej jednej staruszce w ciagu szesciu miesiecy tyle razy wytapetowano pokoj, iz teraz mogla do niego wchodzic tylko bokiem[6] .

— Odkrylem cos bardzo ciekawego, co na pewno z zaciekawieniem obejrzysz — odezwal sie po chwili Marchewa.

— To ciekawe — odparla Angua.

— Ale nic ci nie powiem, bo chce, zeby to byla niespodzianka.

— Aha. Dobrze.

Angua przez chwile szla w milczeniu. Wreszcie odezwala sie znowu.

— Zastanawiam sie, czy bedzie to tak zaskakujace, jak ta kolekcja probek skal, ktora mi pokazales w zeszlym tygodniu.

— Niezla byla, prawda? — odparl z entuzjazmem Marchewa. — Tyle razy przechodzilem ta ulica i nawet nie podejrzewalem, ze jest tam muzeum mineralow! Wszystkie te krzemiany…

— Zadziwiajace. Mozna by oczekiwac, ze ludzie beda sie ustawiac w kolejkach, zeby je obejrzec.

— Owszem. Nie mam pojecia, czemu tego nie robia.

Angua musiala samej sobie przypomniec, ze Marchewa nie ma w duszy nawet sladowych ilosci ironii. Powiedziala sobie, ze to przeciez nie jego wina — zostal wychowany przez krasnoludy w jakiejs kopalni i naprawde uwazal, ze kawalki skal sa interesujace. Tydzien wczesniej odwiedzili odlewnie zelaza. To tez bylo interesujace.

A jednak… jednak… nie mogla Marchewy nie lubic. Nawet ludzie, ktorych aresztowal, go lubili. Nawet starsze panie, zyjace wsrod stalego zapachu swiezej farby, go lubily. Ona tez go lubila. Bardzo.

Dlatego tym trudniej przyjdzie jej go porzucic.

Byla wilkolakiem. Tyle. Czlowiek albo przez cale zycie stara sie, zeby inni tego nie odkryli, albo pozwala im odkryc. A wtedy przez cale zycie patrzy, jak zachowuja dystans i szepcza mu za plecami (chociaz oczywiscie musi sie najpierw odwrocic, zeby popatrzec).

Marchewie to nie przeszkadzalo. Ale przeszkadzalo mu, ze przeszkadza innym. Przeszkadzalo mu, ze nawet koledzy z pracy zwykle nosza przy sobie kawalek srebra. Widziala, ze go to wyprowadza z rownowagi. Widziala, jak rosnie w nim napiecie, a nie wie, jak sobie z nim radzic.

Wlasnie przed czyms takim ostrzegal ja ojciec. Wystarczy, ze nawiazesz — inne niz przy posilkach — bliskie kontakty z ludzmi, a rownie dobrze mozesz wskoczyc do kopalni srebra.

— Podobno planuja wielki pokaz sztucznych ogni po przyszlorocznych obchodach — powiedzial Marchewa. — Lubie sztuczne ognie.

— Nie moge pojac, dlaczego w Ankh-Morpork ludzie chca swietowac fakt, ze trzysta lat wczesniej mieli tu wojne domowa — odparla Angua, powracajac do rzeczywistosci.

— Czemu nie? Przeciez wygralismy.

— Tak, ale tez przegraliscie.

— We wszystkim trzeba szukac dobrych stron. Zawsze to powtarzam. No, jestesmy.

Angua spojrzala na szyld. Teraz umiala juz czytac krasnoludzie runy.

— „Muzeum Chleba Krasnoludow” — powiedziala. — O rany! Nie moge sie doczekac.

Marchewa z zadowoleniem pokiwal glowa i otworzyl drzwi. Wewnatrz unosil sie zapach starozytnych skorek.

— Hej, panie Hopkinson! — zawolal. Nikt mu nie odpowiedzial. — Czasami gdzies wychodzi.

— Pewnie wtedy, kiedy nie moze juz wytrzymac podniecenia — stwierdzila Angua. — Hopkinson? To chyba nie jest krasnoludzie imie.

— Nie. Jest czlowiekiem. — Marchewa przestapil prog. — Ale to prawdziwy autorytet. Chleb jest jego zyciem. Napisal fundamentalne dzielo na temat piekarstwa bojowego. No coz… skoro go nie ma, wezme stad dwa bilety i zostawie na biurku dwa pensy.

Nie wygladalo na to, zeby pan Hopkinson mial wielu zwiedzajacych. Kurz zalegal podloge, kurz lezal na gablotach, gruba warstwa kurzu pokrywala eksponaty. Wiekszosc z nich miala typowy ksztalt krowiego placka — echo ich smaku — ale byly tez bulki i buleczki uzywane w walce wrecz, smiertelnie grozne grzanki do rzutow oraz wielka, zakurzona kolekcja innych ksztaltow, wymyslonych przez rase, ktora do bitew jedzeniem podchodzila w sposob powazny, a przede wszystkim ostateczny.

— Co chcemy zobaczyc? — spytala Angua.

Pociagnela nosem. W powietrzu unosil sie paskudnie znajomy zapaszek.

— To… przygotuj sie… to chleb bojowy B’hriana Krwawego Topora! — odparl Marchewa, szperajac w biurku przy wejsciu.

— Bochenek chleba? Sprowadziles mnie tutaj, zeby pokazac bochenek chleba?

Вы читаете Na glinianych nogach
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату