— Za wszystkim, co znajdziecie.
— Sie robi, sir.
Vimes pochylil sie, stekajac, i dzgnal palcem szara plame na podlodze.
— Glina — stwierdzil.
— Lezy czasem na podlogach — odpowiedzial Detrytus, chcac pomoc.
— Tyle ze ta tutaj jest prawie biala. Miasto stoi na czarnym ile.
— Aha — ucieszyl sie sierzant Detrytus. — Slad.
— Oczywiscie, moze to byc zwykly brud.
Bylo jeszcze cos. Ktos staral sie posprzatac ksiazki. Kilkadziesiat z nich ulozyl w rowny, wysoki stos, szerokosci jednej ksiazki, najwieksze u dolu, z geometryczna precyzja wyrownujac boki.
— To cos, czego nie rozumiem — przyznal Vimes. — Jest walka. Ktos brutalnie atakuje staruszka. Potem ktos, moze on sam, konajac, a moze zabojca, pisze cos krwia tego biedaka. Papier zwija w rulonik i wtyka mu do ust jak lizaka. Potem staruszek umiera, a ktos zamyka mu oczy, uklada cialo, uklada rowno te ksiazki i… i co robi? Wychodzi po prostu na ten wrzacy tygiel, jakim jest Ankh-Morpork?
Szczere oblicze sierzanta Detrytusa zmarszczylo sie od wysilku myslenia.
— Moze… moze… moze jest odcisk stopy za oknem, sir. To taki slad, co zawsze warto go poszukac.
Vimes westchnal. Detrytus, mimo IQ rzedu temperatury pokojowej, byl dobrym glina i idealnym sierzantem. Dysponowal ta szczegolna odmiana glupoty, ktora trudno jest oszukac. Ale jedyna rzecza trudniejsza od zmuszenia go, by zrozumial jakas idee, bylo sklonienie go, by z niej zrezygnowal [8].
— Detrytus — odezwal sie komendant tak lagodnie, jak tylko potrafil. — Za oknem jest trzydziesci stop pustki, az do rzeki. Nie bedzie zadnych… — Przerwal. W koncu to byla Ankh. — Wszelkie odciski stop i tak juz sa zalane — poprawil sie. — Prawie na pewno.
Wyjrzal jednak, na wszelki wypadek. W dole bulgotala i cmokala rzeka. Nawet na jej slynnej powierzchniowej skorupie nie bylo zadnych sladow. Ale znalazl nastepna plame ziemi na parapecie.
Zdrapal troche i powachal.
— Wyglada na taka sama biala gline — stwierdzil.
Nie przypominal sobie zadnej bialej gliny na obszarze miasta. A za murami, az do Ramtopow, lezal gesty czarny il. Idacy po nim czlowiek stawal sie o dwa cale wyzszy, zanim dotarl na drugi koniec pola.
— Biala glina — mruknal. — Gdzie, u demona, jest tu w poblizu kraina bialej gliny?
— To zagadka — stwierdzil Detrytus.
Vimes usmiechnal sie ponuro. Rzeczywiscie, zagadka. Nie lubil zagadek. Zagadki mialy sklonnosc do poglebiania sie, jesli nie zostaly szybko rozwiazane. Zagadki sie mnozyly.
Zwykle morderstwa zdarzaly sie przez caly czas. I zazwyczaj nawet Detrytus potrafil wykryc sprawce. Kiedy wzburzona kobieta stala nad lezacym mezem, trzymajac w reku zgiety pod katem prostym pogrzebacz i krzyczac: „Nie powinien mowic takich rzeczy o naszym Neville’u!”, naprawde niewiele mozna bylo zrobic, zeby przeciagnac sledztwo poza najblizsza przerwe na kawe. A kiedy rozni ludzie lub ich fragmenty wisieli lub byli poprzybijani do rozmaitych elementow wyposazenia Zalatanego Bebna, a pozostala klientela w calosci wygladala niewinnie, straznik nie potrzebowal nawet detrytyjskiej inteligencji, by odkryc, co sie zdarzylo.
Komendant Vimes spojrzal na cialo ojca Tubelceka. Zadziwiajace, ze tak mocno krwawil, z tymi swoimi ramionami jak u czysciciela rur i klatka piersiowa podobna do stojaka na grzanki. Z cala pewnoscia nie bylby w stanie podjac walki.
Vimes pochylil sie i ostroznie uniosl powieke denata. Jasnoblekitne oko z czarnym srodkiem spojrzalo na niego z miejsca, gdzie stary kaplan obecnie przebywal.
Religijny starzec, mieszkajacy w dwoch malych pokoikach, ktory — sadzac po zapachu — rzadko wychodzil z domu. Komu moglby zagrazac…?
Funkcjonariusz Wizytuj wsunal glowe przez drzwi.
— Na dole czeka krasnolud bez brwi i z krecona broda. Mowi, ze kazal mu pan przyjsc, sir. I grupa obywateli twierdzi, ze ojciec Tubelcek jest ich kaplanem i chca go pogrzebac nalezycie.
— Aha, to na pewno Tyleczek. Przyslij go tutaj. — Vimes wyprostowal sie. — Reszcie powiedz, ze musza jeszcze zaczekac.
Tyleczek wspial sie po schodach, rzucil okiem na miejsce zbrodni i zdolal dopasc okna, nim zwymiotowal.
— Juz lepiej? — spytal po chwili Vimes.
— Eee… tak. Mam nadzieje.
— W takim razie zostawiam cie z tym wszystkim.
— Eee… ale co wlasciwie mam zrobic? — zapytal Tyleczek, jednak Vimes byl juz w polowie schodow.
Angua warknela. Byl to sygnal dla Marchewy, ze moze juz otworzyc oczy.
Kobiety, jak wyjasnil kiedys Marchewie Colon, kiedy uznal, ze chlopak potrzebuje rady, zachowuja sie niekiedy dziwacznie w kwestii drobiazgow. Czasami nie chca byc ogladane bez makijazu albo upieraja sie, zeby kupowac mniejsze walizki niz mezczyzni, chociaz zawsze zabieraja wiecej ubran. W tym konkretnym przypadku Angua nie lubila, gdy ktos widzial ja
Swiat widziany oczami wilka byl inny.
Przede wszystkim byl czarno-bialy. A przynajmniej monochromatyczna byla ta mala jego czesc, ktora Angua — jako czlowiek — okreslala „wizja”. Ale kto by sie tym przejmowal, skoro wzrok musial zajac miejsce z tylu, a prowadzil wech: smial sie, wystawial reke przez okno i wykonywal nieprzyzwoite gesty w kierunku pozostalych zmyslow. Pozniej zawsze pamietala zapachy jako kolory i dzwieki. Krew byla glebokim brazem i dzwiecznym basem, suchy chleb to zaskakujaco brzeczacy jaskrawy blekit, a kazdy czlowiek stawal sie czterowymiarowa kalejdoskopowa symfonia. Nosowe widzenie oznaczalo bowiem spojrzenie przez czas, nie tylko przestrzen: czlowiek mogl stac nieruchomo przez minute, ale godzine pozniej — dla nosa — wciaz byl w tym miejscu, a jego zapachy ledwie zaczynaly slabnac.
Z nosem przy ziemi przebiegla przez pomieszczenia Muzeum Chleba Krasnoludow. Na chwile wyszla na ulice i tam tez sprawdzila.
Po pieciu minutach podeszla do Marchewy i znowu dala mu sygnal.
Kiedy otworzyl oczy, wciagala przez glowe koszule. To byla jedyna rzecz, w ktorej ludzie mieli przewage: trudno o cos lepszego niz para rak.
— Sadzilem, ze bedziesz sledzic kogos na ulicy — powiedzial Marchewa.
— Kogo sledzic? — spytala Angua.
— Slucham?
— Moge wywachac jego, ciebie i chleb. To wszystko.
— Nic wiecej?
— Ziemie. Kurz. To co zwykle. Aha, sa tez jeszcze dawne tropy, sprzed paru dni. Wiem na przyklad, ze byles tu w zeszlym tygodniu. Jest sporo zapachow. Smar, mieso, sosna, z jakichs powodow zywica, stare jedzenie… Ale moge przysiac, ze przez ostatnia mniej wiecej dobe nie bylo tutaj zadnej zywej istoty oprocz niego i nas.
— Przeciez mowilas, ze kazdy zostawia slad.
— Bo zostawia.
Marchewa spojrzal na bylego kustosza. Jakkolwiek by to okreslac, jakkolwiek szeroko stosowac definicje, stanowczo nie mogl popelnic samobojstwa. Nie bochenkiem chleba.
— Wampiry? — zastanowil sie. — Potrafia latac.
Angua westchnela.
— Marchewa, moglabym wykryc wampira, gdyby tu byl w ciagu ostatniego miesiaca.
— W szufladzie jest prawie pol dolara w pensach. Zreszta zlodziej na pewno zabralby ten chleb bojowy, prawda? To cenny zabytek kultury.
— Czy ten biedak mial jakichs krewnych?
— O ile pamietam, starsza siostre. Wiesz, odwiedzam go raz w miesiacu, zeby pogawedzic. Pozwala mi