odkurzac eksponaty.

— Swietna zabawa — stwierdzila Angua, zanim zdazyla sie powstrzymac.

— Daje… satysfakcje, owszem — przyznal z powaga Marchewa. — Przypomina mi dom.

Angua westchnela i przeszla do pokoiku za sala wystawowa. Wygladal jak pokoiki na tylach wszystkich muzeow, pelen smieci i rzeczy, dla ktorych zabraklo miejsca w gablotach, a takze eksponatow watpliwej autentycznosci, takich jak monety z wybita data „52 p.n.e.”. Byly tu stoly zasypane odlamkami chleba krasnoludow, polka na narzedzia z ulozonymi wedlug rozmiarow mlotami do wyrabiania ciasta i wszedzie pelno papierow. Pod sciana, zajmujac znaczna czesc pomieszczenia, stal piekarnik.

— Badal dawne przepisy — wyjasnil Marchewa, ktory czul chyba, ze powinien chwalic fachowosc kustosza nawet po smierci.

Angua otworzyla drzwiczki piekarnika. Z wnetrza wyplynela fala ciepla.

— Wsciekle wielki piekarnik — stwierdzila. — Co to takiego?

— No tak. Widze, ze wypiekal babeczki obronne. Bardzo grozne na bliski dystans.

Zatrzasnela drzwiczki.

— Wracajmy do Yardu. Niech przysla tu kogos, zeby…

Urwala.

Zawsze zdarzaly sie takie niebezpieczne chwile, tuz po zmianie ksztaltu blisko pelni. W postaci wilka nie bylo jeszcze tak zle — wciaz miala inteligencje, a przynajmniej czula sie inteligentna. Co prawda zycie stawalo sie o wiele prostsze, wiec prawdopodobnie byla po prostu bardzo inteligentna jak na wilka. Dopiero kiedy znowu zmieniala sie w czlowieka, sprawy sie komplikowaly. Przez kilka minut, poki pole morficzne nie odzyskalo stabilnosci, zachowywala wyostrzone zmysly. Zapachy byly niezwykle mocne, a uszy slyszaly dzwieki poza tym waskim zakresem dostepnym ludziom. Potrafila tez lepiej myslec o rzeczach, jakich doswiadczala. Wilk mogl obwachac latarnie i wiedziec, ze stary Bonzo przechodzil tedy wczoraj, marnie sie czul przy tej pogodzie, a wlasciciel nadal karmi go flakami. Ale ludzki umysl potrafil rzeczywiscie analizowac wszystkie powody i przyczyny.

— Jest cos jeszcze — powiedziala, oddychajac wolno. — Slaby zapach. Nie zywej istoty. Czujesz? Cos jakby ziemia, ale nie calkiem. Tak jakby… zoltopomaranczowe…

— Ehm — odparl taktownie Marchewa. — Niektorzy z nas nie maja twojego nosa.

— Kiedys juz to czulam gdzies w miescie. Nie pamietam gdzie. Jest silne. Silniejsze od innych zapachow. Taka blotnista won.

— No tak, na tych ulicach…

— Nie, to nie jest… dokladnie bloto. Ostrzejsze. Bardziej sopranowe.

— Wiesz, czasami ci zazdroszcze. To musi byc przyjemnie, stac sie wilkiem. Tylko na chwile.

— Ma swoje wady.

Pchly na przyklad, myslala, kiedy zamykali muzeum. I jedzenie. I to bezustanne, dreczace uczucie, ze powinno sie nosic trzy staniki rownoczesnie.

Powtarzala sobie, ze panuje nad wszystkim, i rzeczywiscie panowala — w pewnym sensie. Krazyla wokol miasta po zalanych ksiezycowym blaskiem ulicach i owszem, zdarzal sie czasem jakis kurczak, ale zawsze pamietala, gdzie byla, i nastepnego dnia wsuwala pieniadze pod drzwi.

Poza tym trudno byc wegetarianka, ktora rano musi wydlubywac spomiedzy zebow kawalki miesa. Ale panowala nad wilcza natura.

Stanowczo, zapewnila sama siebie.

To umysl Angui krazyl noca po miescie, nie umysl wilkolaka. Byla tego prawie zupelnie pewna. Wilkolak nie zadowolilby sie samymi kurczakami, o nie.

Zadrzala.

Kogo probuje oszukiwac? Latwo w dzien byc wegetarianka. Prawdziwego wysilku wymagalo powstrzymanie sie od bycia humanitarianka w nocy.

Pierwsze zegary wybijaly jedenasta, kiedy lektyka Vimesa zatrzymala sie przed palacem Patrycjusza. Komendantowi nogi zaczynaly juz odmawiac posluszenstwa, ale pokonal piec ciagow stopni, jak najszybciej potrafil, i zwalil sie na krzeslo w poczekalni.

Mijaly minuty.

Do drzwi Patrycjusza sie nie pukalo. On sam przywolywal czlowieka, wiedzac z cala pewnoscia, ze juz czeka.

Vimes usiadl wygodnie, rozkoszujac sie chwila spokoju.

Cos pod plaszczem zadzwieczalo nagle: „Bing bing bingely bing”.

Westchnal, wyjal pakiet w skorzanym etui, wielkosci nieduzej ksiazki, i otworzyl.

Przyjazna, choc nieco zmartwiona twarz spojrzala na niego z klatki.

— Tak? — zapytal Vimes.

— Jedenasta rano. Spotkanie z Patrycjuszem.

— Tak? I co? Juz jest piec po.

— Ehm… To znaczy, ze juz sie odbylo? — zapytal chochlik.

— Nie.

— Mam je dalej pamietac czy jak?

— Nie. Poza tym nie przypomniales mi o Kolegium Herbow o dziesiatej.

Chochlik zrobil przerazona mine.

— To we wtorek, prawda? Moglbym przysiac, ze we wtorek.

— Bylo godzine temu.

— Och. — Chochlik byl zalamany. — Eee… No dobrze. Przepraszam. Hm. Wiesz co? Jak chcesz, moge ci powiedziec, ktora jest teraz godzina w Klatchu. Albo w Genoi. Albo w Hunghung. Tylko powiedz.

— Po co mi wiedziec, ktora jest godzina w Klatchu?

— Moze ci sie to przydac — zapewnil desperacko chochlik. — Pomysl, jakie zrobisz wrazenie, kiedy podczas jakiejs nudnej rozmowy wtracisz: „A przy okazji, w Klatchu jest godzine temu”. Albo w Bes Pelargic. Czy w Efebie. Zapytaj mnie. No, pytaj.

Vimes westchnal bezglosnie. Mial notes. Zapisywal w nim notatki. Zawsze byl mu przydatny. A potem Sybil, niech bogowie ja blogoslawia, podarowala mu pietnastofunkcyjnego chochlika, ktory robil tak wiele rzeczy… Co prawda, o ile Vimes sie zorientowal, przynajmniej dziesiec funkcji polegalo na przepraszaniu za nieskuteczne dzialanie pozostalych pieciu.

— Mozesz zapisac notatke?

— Oj! Naprawde? O rany! Jasne. Oczywiscie. Zaden problem.

Vimes odchrzaknal.

— Porozmawiac z kapralem Nobbsem dot. godzin pracy, takze dot. hrabiostwa.

— E… Przepraszam, to byla notatka?

— Tak.

— Przykro mi, ale najpierw powinienes powiedziec „notatka”. Jestem prawie pewien, ze to jest w instrukcji.

— No dobrze. To byla notatka.

— Musisz ja powtorzyc jeszcze raz.

— Notatka: Porozmawiac z kapralem Nobbsem dot. godzin pracy, takze dot. hrabiostwa.

— Mam — potwierdzil chochlik. — Mam ci o niej przypomniec o jakiejs konkretnej godzinie?

— Tutejszej godzinie? — zapytal zlosliwie Vimes. — Czy godzinie, powiedzmy, w Klatchu?

— Rzeczywiscie, moge ci powiedziec, ktora…

— Chyba zapisze to w moim notesie, jesli pozwolisz.

— Och, jesli tak ci wygodniej. Umiem rozpoznac reczne pismo — oznajmil z duma chochlik. — Jestem dosc zaawansowany.

Vimes wyjal notes i pokazal mu.

— Takie?

Chochlik przygladal sie przez chwile.

— Tak — stwierdzil. — To reczne pismo, nie ma watpliwosci. Zaokraglone kawalki i spiczaste kawalki,

Вы читаете Na glinianych nogach
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату