Raz jeszcze pociagnela nosem. Tak. Krew. Swieza krew.

— Tak jest. Tutejsze muzeum wypozyczylo go tylko na kilka tygodni. To ten sam chleb, ktorego uzywal osobiscie w bitwie w Dolinie Koom, i zabil nim piecdziesiat siedem trolli, chociaz… — z glosu Marchewy zniknal entuzjazm, a pojawil sie ton spolecznej odpowiedzialnosci — …bylo to bardzo dawno temu i nie powinnismy pozwalac, zeby zdarzenia historyczne przyslanialy nam rzeczywistosc wieloetnicznego spoleczenstwa zyjacego w Wieku Nietoperza.

Uslyszal zgrzyt uchylanych drzwi.

A potem:

— Ten chleb… — odezwala sie niewyraznie Angua. — Czarny, tak? I sporo wiekszy od normalnego bochenka?

— Tak, zgadza sie — potwierdzil Marchewa.

— A pan Hopkinson… Niski? Z mala spiczasta brodka?

— To wlasnie on.

— I ze strzaskana czaszka?

— Co?

— Mysle, ze powinienes sam zobaczyc — odparla Angua, wycofujac sie.

Smok Herbowy Krolewski siedzial samotny, otoczony swiecami.

Wiec to byl komendant sir Samuel Vimes, myslal. Glupi czlowieczek. Najwyrazniej nie potrafi pokonac wlasnych uprzedzen. I pomyslec, ze dzisiaj tacy wlasnie siegaja po najwyzsze stanowiska. Jednakze tacy ludzie bywaja czasem przydatni, zapewne dlatego wlasnie Vetinari go mianowal. Glupi ludzie czesto zdolni sa do rzeczy, ktorych madrzy nie osmielaja sie nawet rozwazac…

Westchnal i przysunal sobie inny tom. Nie byl wiekszy ani grubszy od wielu innych stojacych na polkach w pracowni. Fakt ten moglby zadziwic kazdego, kto znal jego zawartosc.

Smok byl dumny z tej ksiegi. Stanowila dzielo dosc niezwykle, ale zaskoczylo go — a raczej zaskoczyloby, gdyby cokolwiek moglo Smoka zaskoczyc przez ostatnie mniej wiecej sto lat — z jaka latwoscia ustalil niektore fragmenty. Teraz nie musial nawet czytac tresci. Znal ja na pamiec. Drzewa genealogiczne zostaly starannie zasadzone, slowa spisane na kartach, a on musial tylko podawac rytm.

Na pierwszej stronie widnial tytul „Pochodzenie krola Marchewy I, z laski bogow wladcy Ankh-Morpork”. Dlugie, splatane drzewo genealogiczne zajmowalo nastepne kilkanascie stron, az docieralo do „Poslubil …”. Slowa byly wpisane olowkiem.

— Delfina Angua von Uberwald — odczytal glosno Smok. — Ojciec… i, ah-ha, sire… baron Guye von Uberwald, znany takze jako Srebrny Ogon; matka, Mme Serafine Soxe-Bloonberg, znana takze jako Zolty Kiel, z Genoi…

Ta czesc to prawdziwe osiagniecie. Spodziewal sie, ze jego agenci natrafia na spore trudnosci w badaniu wilczych galezi linii przodkow Angui, ale okazalo sie, ze gorskie wilki takze interesuja sie tymi sprawami. Przodkowie Angui niewatpliwie nalezeli do przywodcow stada.

Smok Herbowy Krolewski usmiechnal sie. Jesli o niego chodzilo, gatunek mial drugorzedne znaczenie. Najwazniejszy byl odpowiedni rodowod.

Odsunal ksiege. Jedna z zalet zycia o wiele dluzszego niz przecietne bylo to, ze widzial, jak krucha jest przyszlosc. Ludzie mowia „pokoj za naszych dni” albo „imperium, ktore przetrwa tysiac lat”, a niecala polowe zycia pozniej nikt juz nawet nie pamieta, kim byli, nie mowiac juz o tym, co powiedzieli ani gdzie motloch zakopal ich prochy. Historie zmienialy drobiazgi. Czesto wystarczalo kilka pociagniec piora.

Przysunal sobie inny tom. Slowa na stronie tytulowej glosily: „Pochodzenie krola…” hm… jakie wybierze sobie imie? To przynajmniej nie dawalo sie przewidziec. Zreszta…

Smok wzial olowek i wpisal: Nobbsa.

Usmiechnal sie w rozjasnionym swiecami polmroku.

Ludzie wciaz mowili o prawdziwym krolu Ankh-Morpork, ale historia nauczala okrutnej lekcji. Mowila — czesto slowami pisanymi krwia — ze prawdziwy krol to ten, ktory zostanie koronowany.

Ksiazki wypelnialy takze ten pokoj. Takie bylo pierwsze wrazenie — wilgotnej, przytlaczajacej ksiazkowosci.

Martwy ojciec Tubelcek lezal rozciagniety na stosie rozsypanych ksiazek. Nie zyl z cala pewnoscia. Nikt, kto wylal z siebie tyle krwi, nie mogl pozostac przy zyciu. Albo przezyc przez dluzszy czas z glowa jak wypompowana pilka.

Ktos musial go uderzyc mlotem.

— Ta starsza pani wybiegla z krzykiem — wyjasnil funkcjonariusz Wizytuj, salutujac. — Wiec wszedlem tutaj i tak to wygladalo.

— Dokladnie tak, funkcjonariuszu Wizytuj?

— Tak, sir. I nazywam sie Wizytuj Niewiernych z Wyjasniajacymi Broszurami, sir.

— Co to za starsza pani?

— Mowi, ze nazywa sie Kanacki, sir. Mowi, ze zawsze przynosi mu posilki. Mowi, ze sie nim zajmuje.

— Zajmuje?

— No wie pan, sir. Sprzata i pierze.

Rzeczywiscie, na podlodze lezala taca, rozbity talerz i troche rozlanej owsianki. Starsza pani, ktora zajmowala sie kaplanem, doznala szoku, kiedy odkryla, ze ktos zajal sie nim wczesniej.

— Dotykala go?

— Mowi, ze nie, sir.

Co oznaczalo, ze stary kaplan osiagnal najporzadniejszy zgon, jaki Vimes w zyciu ogladal. Rece mial skrzyzowane na piersi. Oczy zamkniete.

I cos tkwilo mu w ustach. Przypominalo zrolowany kawalek papieru. Nadawalo to zwlokom niepokojaco razny wyglad, jakby kaplan postanowil po smierci wypalic ostatniego papierosa.

Vimes ostroznie wyjal i rozprostowal zwitek. Pokrywaly go starannie nakreslone, ale nieznajome symbole. Szczegolnie interesujacymi czynil je fakt, ze autor najwyrazniej skorzystal z jedynej cieczy, dostepnej tu w duzych ilosciach.

— Pisane krwia — stwierdzil Vimes. — Czy ktokolwiek rozumie, co tu jest napisane?

— Tak jest, sir!

Vimes przewrocil oczami.

— Tak, funkcjonariuszu Wizytuj?

— Wizytuj Niewiernych z Wyjasniajacymi Broszurami, sir — poprawil funkcjonariusz Wizytuj urazony.

— Niewiernych z Wyjasniajacymi Broszurami[7], wlasnie chcialem to powiedziec, funkcjonariuszu — zapewnil Vimes. — Slucham.

— To starozytny alfabet klatchianski — wyjasnil funkcjonariusz Wizytuj. — Uzywali go Cenotyni, jedno z pustynnych plemion. Mieli zlozony, ale zasadniczo bledny system…

— Tak, tak, tak — przerwal mu Vimes, ktory potrafil rozpoznac werbalna stope gotowa do wcisniecia sie w sluchowe drzwi. — Ale czy wiecie, co to znaczy?

— Moge sie dowiedziec, sir.

— To dobrze.

— A przy okazji, zdolal pan moze przypadkiem rzucic okiem na te ulotki, ktore dalem panu wczoraj, sir?

— Mialem mnostwo pracy — odparl bez zastanowienia Vimes.

— Prosze sie nie martwic, sir — rzekl Wizytuj z bladym usmiechem czlowieka, ktory mimo wszelkich przeciwnosci czyni dobro. — Kiedy znajdzie pan wolna chwile…

Pozrzucane z polek stare ksiegi rozsypaly swe stronice po calym pokoju. Na wielu z nich widac bylo plamy krwi.

— Niektore wygladaja na religijne — zauwazyl Vimes. — Moze cos w nich znajdziecie. — Odwrocil sie. — Detrytus, rozejrzyjcie sie, dobrze?

Detrytus przerwal pracowite kreslenie kreda konturu ciala.

— Ta-jest, sir. Za czym, sir?

Вы читаете Na glinianych nogach
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату