— Gildia Zlodziei. Swietnie. Zaden problem.
— Lubimy Gildie Zlodziei.
— Nie moge sie doczekac. Gildio Zlodziei, nadchodze.
— Wspanialy zespol.
— Surowi, ale sprawiedliwi.
— Dobrze — zgodzil sie Marchewa. — W takim razie wszyscy sa zadowoleni. Aha… — Siegnal do sakiewki. — Tu ma pan piec pensow za bochenek, panie Staloskorka. Dotykalem tez drugiego, ale powinien pan go bez klopotu doszorowac piaskiem.
Krasnolud zamrugal niepewnie, patrzac na monety.
— Chce mi pan placic za odzyskanie moich pieniedzy?
— Jako podatnik ma pan prawo do ochrony przez straz — odparl Marchewa.
Nastapilo klopotliwe milczenie. Staloskorka przypatrywal sie wlasnym stopom. Jeden czy dwoch krasnoludow zaczelo dyskretnie chichotac.
— Wie pan co? Wpadne do pana w wolnej chwili i pomoge wypelnic zeznanie — zaproponowal uprzejmie Marchewa. — Co pan na to?
Zlodziej przerwal nerwowe milczenie.
— Eee… Czy pana… piesek… moglby puscic moja reke? Prosze.
Wilk rozwarl szczeki, zeskoczyl i podbiegl do Marchewy, ktory z szacunkiem uniosl dlon do helmu.
— Milego dnia zycze wszystkim — powiedzial i odszedl.
Zlodzieje i ich ofiary spogladali za nim.
— On jest prawdziwy? — zapytal ten szybko myslacy.
Piekarz warknal wsciekle.
— Wy dranie! — wrzasnal. — Wy dranie!
— Co… co jest? Dostales z powrotem pieniadze, nie?
Dwaj pracownicy Staloskorki musieli przytrzymywac szefa.
— Trzy lata! — wolal. — Trzy lata i nikt sie nie przejmowal! Trzy piekielne lata i nikt nawet do drzwi nie zastukal! A on zapuka! Na pewno! Bedzie bardzo uprzejmy! Pewnie przyniesie mi nawet dodatkowe formularze, zebym nie mial klopotu! Dlaczego, durnie, nie mogliscie zwyczajnie uciec?
Vimes rozejrzal sie po ciemnym, pachnacym stechlizna pomieszczeniu. Glos rownie dobrze moglby dochodzic z grobowca.
Po obliczu niewysokiego herolda przemknal wyraz paniki.
— Moze sir Samuel zechcialby laskawie przejsc tutaj? — zapytal glos. Byl spokojny; precyzyjnie odmierzal kazda sylabe. Byl to ten rodzaj glosu, ktory nawet nie mrugnie.
— To jest, panie, w samej rzeczy, no… Smok — powiedzial Czerwony Polksiezyc.
Vimes siegnal po miecz.
— Smok Herbowy Krolewski.
— Krolewski?
— To zaledwie tytul — wyjasnil glos. — Dziwny, to byc moze. Wejdz.
A z jakiegos powodu slowa w tylomozgowiu Vimesa zmienily sie nieco i zabrzmialy jak „zdobycz moze wejsc”.
— Herbowy Krolewski — mowil glos Smoka, gdy Vimes wkraczal w mrok wewnetrznego sanktuarium. — Nie bedzie pan potrzebowal miecza, komendancie. Pelnie funkcje Smoka Herbowego Krolewskiego od ponad pieciuset lat, ale nie zione ogniem, moge pana zapewnic. Ah-ha. Ah-ha.
— Ah-ha — odpowiedzial Vimes.
Postac rozmowcy widzial dosc niewyraznie. Swiatlo wpadalo tu przez kilka wysoko umieszczonych, raczej brudnych okien i z kilkudziesieciu swiec palacych sie plomykami z czarna obwodka. W sylwetce przed soba dostrzegal sugestie przygarbionych ramion.
— Prosze, niech pan siadzie — zaproponowal Smok Herbowy Krolewski. — Bylbym tez niezwykle zobowiazany, gdyby zechcial pan spojrzec w lewa strone i uniesc brode.
— I odslonic szyje, chcesz powiedziec?
— Ah-ha. Ah-ha.
Postac chwycila lichtarz i podeszla blizej. Dlon tak chuda, ze byla niemal szkieletem, ujela Vimesa pod brode i przekrecila mu glowe w jedna i druga strone.
— No tak. Ma pan profil Vimesa, z pewnoscia. Ale nie uszy Vimesa. Oczywiscie, panska babka ze strony matki byla Clamp. Ah-ha…
Dlon Vimesa raz jeszcze chwycila miecz Vimesa. Tylko jeden rodzaj osoby mogl posiadac tak wielka sile w ciele z pozoru tak kruchym.
— Tak myslalem! Jestes wampirem! — powiedzial Vimes. — Jestes przekletym krwawym wampirem.
— Ah-ha. — To mogl byc smiech. To moglo byc kaszlniecie. — Tak. Wampirem, istotnie. Tak. Slyszalem o panskich pogladach na temat wampirow. „Nie calkiem zywi, ale niedostatecznie martwi”, jak zdaje sie pan powiedzial. Mysle, ze calkiem dowcipnie. Ah-ha. Wampirem, tak. Krwawym, nie. Kaszanka, owszem, ten szczyt sztuki rzezniczej, tak. A jesli wszystko zawiedzie, to dosc jest koszernych rzezni na ulicy Dlugiej Wieprzowiny. Ah- ha, tak. Wszyscy zyjemy najlepiej, jak potrafimy. Ah-ha. Dziewicom nic z mojej strony nie grozi, ah-ha. Juz od kilkuset lat, wiec tym bardziej szkoda. Ah-ha.
Sylwetka i plama swiatla swiecy sie odsunely.
— Obawiam sie, ze niepotrzebnie marnowal pan czas, komendancie Vimes.
Oczy Vimesa powoli przyzwyczajaly sie do migotliwego blasku. Pokoj byl pelen ksiazek ulozonych w stosy. Zadna nie stala na polce. I z kazdej, niczym przygniecione palce, sterczaly zakladki.
— Nie rozumiem — powiedzial.
Albo Smok Herbowy Krolewski mial wyjatkowo zgarbione ramiona, albo pod bezksztaltna szata kryly sie skrzydla. Niektore potrafia latac jak nietoperze, przypomnial sobie Vimes. Zastanawial sie, ile lat ma ten tutaj. Moga zyc prawie w nieskonczonosc.
— Jak przypuszczam, jest pan tutaj, poniewaz uznano za wlasciwe, ah-ha, by mial pan wlasny herb. Obawiam sie, ze nie jest to mozliwe. Ah-ha. Tarcza herbowa Vimesow istniala, ale nie moze byc ponownie uzyta. To byloby wbrew zasadom.
— Jakim zasadom?
Stuknelo, gdy ksiazka zostala polozona na blacie i otwarta.
— Jestem przekonany, ze zna pan swoje pochodzenie, komendancie. Panskim ojcem byl Thomas Vimes, jego ojcem Gwiliam Vimes.
— Stara Kamienna Geba, tak? — rzekl spokojnie Vimes. — To ma cos wspolnego z Kamienna Geba.
— Istotnie. Ah-ha. „Nie zniose niesprawiedliwosci” Vimes. Panski przodek, Kamienna Geba. W samej rzeczy, tak go nazywano. Komendant Strazy Miejskiej w 1688. I krolobojca. Jak o tym wie kazdy uczen, to on zamordowal ostatniego krola Ankh-Morpork.
— Stracil na egzekucji!
Ramiona drgnely.
— Niemniej jednak herb rodziny zostal, jak to okreslamy w heraldyce,
Vimes zgrzytnal zebami.
— Chcesz powiedziec, ze nie moge miec herbu?
— Tak wlasnie. Ah-ha.
— Poniewaz moj przodek zabil… — Urwal na sekunde. — Nie, to nawet nie byla egzekucja — dokonczyl. — Egzekucje sa dla istot ludzkich. Zwierzeta sie zarzyna.
— Byl krolem — przypomnial lagodnie Smok.