odchodow do budynku po drugiej stronie dziedzinca.
— Przypuszczam, ze dobrze to dziala na ogrod — zauwazyl Vimes, probujac podtrzymac rozmowe.
— Wyprobowalem na swoim rabarbarze. — Staruszek otworzyl drzwi. — Ale urosl wysoki na dwadziescia stop, a potem nastapil spontaniczny samozaplon. Uwazaj, panie, gdzie chodzil wyvern, ostatnio chorowal na zoladek… Och, co za pech. Ale to drobiazg, wykruszy sie bez sladu, jak tylko wyschnie. Wejdz, panie.
Hol okazal sie rownie mroczny i cichy, jak dziedziniec pelen swiatla i halasow. Unosil sie w nim suchy, grobowy zapach starych ksiazek i koscielnych wiez. W gorze — kiedy oczy przyzwyczaily sie juz do ciemnosci — Vimes zauwazyl wiszace sztandary i proporce. Bylo tez kilka okien, ale wpadajace przez pajeczyny i martwe muchy swiatlo mialo szara barwe.
Staruszek zamknal drzwi i zostawil go samego. Vimes patrzyl z okna, jak wraca, utykajac, i podejmuje prace, ktora byl zajety przed jego przybyciem.
Polegala ona na ukladaniu zywej tarczy herbowej.
Na dziedzincu stala wielka tarcza. Przybito do niej kapusty — prawdziwe kapusty. Staruszek powiedzial cos, czego Vimes nie uslyszal. Mala sowa sfrunela ze swojej grzedy i wyladowala na wielkim ankh przyklejonym do szczytu tarczy. Dwa hipopotamy wyszly z sadzawki i zajely pozycje po obu stronach.
Staruszek ustawil przed tarcza sztalugi i zalozyl na nie plotno. Chwycil pedzel i palete.
— Hop-la! — zawolal.
Hipopotamy stanely na artretycznych tylnych lapach, a sowa rozlozyla skrzydla.
— Wielcy bogowie! — mruknal Vimes. — Zawsze mi sie wydawalo, ze oni to wszystko wymyslaja…
— Wymyslaja, panie? Wymyslaja? — rozlegl sie glos za jego plecami. — Szybko wpadlibysmy w klopoty, gdybysmy sprobowali cokolwiek wymyslac my, biedacy… Tak.
Vimes obejrzal sie. Nastepny niski staruszek wyrosl mu za plecami; mrugal z zadowoleniem przez grube okulary. Pod pacha niosl kilka zwojow.
— Przepraszam, panie, ze nie wyszedlem ci na spotkanie do bramy, ale w tej chwili jestesmy bardzo zajeci. — Wyciagnal wolna reke. — Croissant Rouge Pursuivant.
— Eee… Jest pan malym czerwonym rogalikiem? — zdumial sie Vimes.
— Nie, nie. Nie. To znaczy „czerwony polksiezyc” i jest moim tytulem. To bardzo stary tytul. Jestem heroldem. A ty, panie, jestes zapewne sir Samuelem Vimesem, tak?
— Tak.
Czerwony Polksiezyc zajrzal do zwoju.
— Dobrze… dobrze… Co myslisz, panie, o lasicach?
— Lasicach?
— Mamy kilka wolnych lasic, rozumiesz, panie. Wiem, ze nie sa zwierzetami heraldycznymi w scislym sensie, ale wydaje sie, ze jest kilka na skladzie. Prawde mowiac, pewnie je w koncu wypuszcze, chyba ze zdolam kogos namowic, by je adoptowal, a to bardzo zirytuje Pardessusa Chataina Pursuivanta. Kiedy jest zirytowany, zamyka sie w swojej szopie.
— Pardessus… Masz na mysli tego staruszka na dziedzincu? Ale… dlaczego on… Myslalem, ze wy… No przeciez herb to tylko symbol. Nie musicie malowac go z natury.
Czerwony Polksiezyc wyraznie sie oburzyl.
— Coz, gdybysmy chcieli zmienic cale to przedsiewziecie w kpine, to przypuszczam, ze istotnie moglibysmy wymyslac herby. Tak jednak nie mozna. W kazdym razie… nie lasice?
— Osobiscie wolalbym w ogole zrezygnowac — zapewnil Vimes. — A juz na pewno z lasic. Moja zona twierdzi, ze smoki by…
— Na szczescie taka mozliwosc sie nie pojawi — odezwal sie jakis glos w mroku.
Nie byl to rodzaj glosu, ktory dobrze jest slyszec w oswietleniu. Byl suchy jak kurz. Brzmial, jakby dochodzil z ust, ktore nigdy nie zaznaly rozkoszy sliny. Brzmial martwo.
I byl martwy.
Zlodzieje przed piekarnia rozwazyli dostepne mozliwosci.
— Mam reke na kuszy — odezwal sie najbardziej przedsiebiorczy z calej trojki.
— Masz? — upewnil sie najrozsadniejszy. — A ja mam serce w gardle.
— Ooo — dodal trzeci. — A ja mam slabe serce, naprawde.
— Tak, ale chodzilo mi o to, ze… On nawet nie ma miecza. Jesli zalatwie wilka, wy dwaj powinniscie sobie szybko z nim poradzic. Mam racje?
Jedyny rozsadny przyjrzal sie kapitanowi Marchewie. Lsniaca zbroja. Lsniace miesnie nagich ramion. Nawet kolana lsnily.
— Wydaje mi sie, ze znalezlismy sie w impasie, inaczej mowiac, w sytuacji patowej — stwierdzil kapitan Marchewa.
— A jezeli rzucimy pieniadze?
— To z pewnoscia pomoze.
— I pozwolisz nam odejsc?
— Nie. Ale takie zachowanie bedzie przemawialo na wasza korzysc i z pewnoscia zabiore glos w waszej obronie.
Ten odwazny z kusza oblizal wargi, zerkajac to na Marchewe, to na wilka.
— Jesli go na nas poszczujesz, ostrzegam, ze ktos moze zginac!
— Tak, to mozliwe — przyznal ze smutkiem Marchewa. — Wolalbym w miare moznosci tego uniknac.
Uniosl rece. W obu dloniach trzymal cos plaskiego, okraglego, srednicy mniej wiecej szesciu cali.
— To — powiedzial — jest chleb krasnoludow. Jeden z najlepszych wypiekow pana Staloskorki. Oczywiscie, to nie klasyczny chleb bojowy, ale prawdopodobnie wystarczy, by rozciac…
Blyskawicznie machnal reka. Sypnely sie trociny i plaski bochenek wyhamowal, wbity do polowy w grube deski wozka, jakies pol cala od czlowieka ze slabym sercem, a jak sie okazalo — takze pecherzem.
Czlowiek z kusza odwrocil wzrok od chleba dopiero wtedy, gdy poczul lekki, wilgotny ucisk na przegubie.
Zadne zwierze nie moglo poruszac sie tak szybko, ale bylo tutaj. I wyraz paszczy wilka zdawal sie sugerowac dyskretnie, ze jesli zwierze tylko zechce, nacisk moze byc zwiekszany praktycznie bez ograniczen.
— Odwolaj go! — krzyknal zlodziej, wolna reka odrzucajac kusze. — Kaz, zeby puscil!
— Och, nigdy jej niczego nie kaze — odparl Marchewa. — Sama podejmuje decyzje.
Zatupaly okute zelazne buty i z bramy piekarni wybiegla szostka zbrojnych w topory krasnoludow. Krzeszac iskry z bruku, wyhamowali obok Marchewy.
— Brac ich! — huknal pan Staloskorka.
Marchewa opuscil dlon na jego helm i obrocil krasnoluda w miejscu.
— To ja, panie Staloskorka — powiedzial. — Czy to wlasnie ci ludzie?
— Zgadza sie, kapitanie Marchewa! — oswiadczyl krasnoludzi piekarz. — Dalej, chlopaki! Powiesmy ich za bura’zak-ka[3]!
— Ooo! — jeknal ten ze slabym sercem.
— Tylko spokojnie, panie Staloskorka — tlumaczyl cierpliwie Marchewa. — Nie stosujemy w Ankh-Morpork takich kar[4].
— Pobili do nieprzytomnosci Bjorna Obciportkiego! A Olafa Wrecemocnego kopneli w bad’dhakz[5]! Utniemy im…
— Panie Staloskorka!
Krasnoludzi piekarz zawahal sie, po czym — ku zdumieniu i uldze zlodziei — cofnal sie o krok.
— Tak… Oczywiscie, kapitanie Marchewa. Skoro pan tak twierdzi…
— Mam sprawy gdzie indziej, ale bylbym wdzieczny, gdybyscie doprowadzili ich do Gildii Zlodziei.
Szybko myslacy zbladl.
— Nie! Oni tam bardzo powaznie traktuja nielicencjonowane kradzieze! Wszystko, byle nie Gildia Zlodziei!
Marchewa odwrocil sie. Swiatlo w pewien szczegolny sposob padlo na jego twarz.
— Wszystko? — zapytal.
Nielicencjonowani zlodzieje porozumieli sie wzrokiem i odpowiedzieli wszyscy rownoczesnie: