bo wiemy, zescie wy, krasnoludy, sa skromne. To niezle zycie, jak tylko nie oslabniesz. Pan Vimes jest w porzadku, ale troche dziwak w pewnych sprawach, ciagle powtarza rozne takie, ze to miasto jest jak tygiel i szumowiny wyplywaja na wierzch. I inne tez. Zaraz ci wydam helm i odznake, ale najpierw… — otworzyl duza szafke na drugim koncu pomieszczenia; miala na drzwiczkach napis „DTRyTUS” — …musze schowac gdzies ten mlot.
Dwie postacie wybiegly z Krasnoludziej Piekarni Staloskorki („Chleb na ostro”), wskoczyly na wozek i krzyknely, zeby natychmiast ruszac. Woznica zwrocil ku nim pobladla twarz i wskazal droge przed soba.
Siedzial tam wilk.
Ale nie zwyczajny wilk. Mial jasne futro, ktore przy uszach bylo niemal tak dlugie, by stac sie grzywa. Poza tym wilki na ogol nie siedza spokojnie na srodku ulicy.
W dodatku ten warczal. Dlugim, gardlowym warkotem. Byl to akustyczny odpowiednik skracajacego sie lontu.
Kon stal jak skamienialy, zbyt wystraszony, by zostac na miejscu, ale o wiele za bardzo przerazony, zeby sie ruszyc.
Jeden z pasazerow wozka ostroznie siegnal po kusze. Warkot zabrzmial glosniej. Czlowiek jeszcze bardziej ostroznie cofnal reke. Warkot znowu przycichl.
— Co to jest?
— Wilk!
— W miescie? A czym sie zywi?
— Naprawde musiales o to pytac?
— Dzien dobry, panowie — odezwal sie Marchewa, do tej chwili opierajacy sie o mur. — Wyglada na to, ze mgla znowu sie podnosi. Poprosze licencje Gildii Zlodziei.
Obejrzeli sie. Marchewa z radosnym usmiechem zachecajaco pokiwal glowa. Jeden z mezczyzn zaczal poklepywac sie po kieszeniach, teatralnie demonstrujac roztargnienie.
— Ach… No wiec… hm… Rano wychodzilismy z domu w pospiechu, musialem zapomniec…
— Paragraf drugi, zasada numer jeden statutu Gildii Zlodziei stwierdza, ze czlonkowie musza nosic swoje karty podczas wszelkich czynnosci natury profesjonalnej — przypomnial Marchewa.
— Nawet nie wyjal miecza — syknal najglupszy z trzyosobowego gangu.
— Nie musi. Ma naladowanego wilka.
Ktos pisal cos w mroku; jedynym dzwiekiem bylo skrzypienie piora. Dopoki drzwi nie otworzyly sie ze zgrzytem.
Piszacy obejrzal sie szybko, niczym ptak.
— To ty? Mowilem ci, zebys nigdy tu nie wracal.
— Wiem, wiem, ale idzie o to przeklete cos! Linia produkcyjna stanela, a to wyszlo i zabilo tego kaplana!
— Ktos to widzial?
— W tej mgle wczoraj w nocy? Nie przypuszczam, ale…
— A zatem nie jest to, ah-ha, sprawa wielkiej wagi.
— Nie? Przeciez one nie powinny zabijac ludzi. No… — Mowiacy zawahal sie. — Przynajmniej nie rozbijajac im glowy.
— Zrobia to, jesli takie dostana polecenie.
— Ale ja mu nie kazalem! A co sie stanie, jesli zwroci sie przeciwko mnie?
— Swojemu panu? Nie moze byc nieposluszny slowom w swojej glowie.
Przybysz usiadl ciezko i pokrecil glowa.
— Tak, ale ktorym slowom? Nie wiem, sam nie wiem, to juz za wiele, on caly czas sie kreci w poblizu…
— I przysparza ci solidnych zyskow…
— Tak, rzeczywiscie, ale cala reszta, ta trucizna, nigdy bym…
— Cicho badz. Odwiedze cie znowu dzis wieczorem. Przekaz pozostalym, ze mam odpowiedniego kandydata. I jesli sprobujesz znowu tutaj przyjsc…
Ankhmorporskie Krolewskie Kolegium Heraldyczne okazalo sie zielona brama w murze przy ulicy Mokociej. Vimes pociagnal sznurek dzwonka. Cos brzdeknelo po drugiej stronie muru i natychmiast wybuchla kakofonia hukniec, warkniec, gwizdow i trabienia.
— Spokoj, maly! — zawolal jakis glos. —
Zwierzece glosy przycichly nieco i ktos podszedl do bramy. Mala furtka w skrzydle wrot uchylila sie odrobine.
Vimes zobaczyl calowej szerokosci pasek bardzo niskiego mezczyzny.
— Tak? Jestes dostawca miesa?
— Komendant Vimes — przedstawil sie Vimes. — Mam umowione spotkanie.
Zwierzeta znowu podniosly wrzawe.
— Co?
— Komendant Vimes! — wrzasnal Vimes.
— Aha. No to lepiej wejdz, panie.
Wrota rozwarly sie i Vimes wkroczyl do srodka.
Zapadla cisza. Kilkadziesiat par oczu spogladalo na Vimesa z wyrazna podejrzliwoscia. Niektore z nich byly male i czerwone, niektore wielkie i wystajace tuz nad powierzchnie blotnistej sadzawki zajmujacej duza czesc dziedzinca. Niektore patrzyly z grzed.
Dziedziniec byl pelen zwierzat. Ale nawet one mocno odczuwaly zapach dziedzinca pelnego zwierzat. A wiekszosc byla wyraznie bardzo stara, co wcale owego zapachu nie poprawialo.
Bezzebny lew otworzyl paszcze na Vimesa. Lew biegajacy, a przynajmniej lezacy swobodnie, byl zjawiskiem niezwyklym, choc nie az tak niezwyklym jak fakt, ze wykorzystywal go jako poduszke podstarzal gryf, spiacy ze wszystkimi czterema szponami w gorze.
Byly tu jeze, siwiejacy leopard i wyliniale pelikany. W sadzawce zafalowala zielona woda, a para hipopotamow wynurzyla sie na powierzchnie i ziewnela. Nic tu nie siedzialo w klatce i nic nie usilowalo zjadac niczego innego.
— Och, za pierwszym razem to zaskakuje ludzi, jak i ciebie, panie — rzekl staruszek. Mial drewniana noge. — Ale jestesmy tu calkiem szczesliwa rodzinka.
Vimes odwrocil sie i odkryl, ze patrzy na mala sowe.
— Bogowie — powiedzial. — To przeciez morpork, prawda?
Staruszek usmiechnal sie radosnie.
— Widze, ze znasz, panie, nasza heraldyke. — Zachichotal. — Przodkowie Daphne przybyli tu az z jakichs wysp po drugiej stronie Osi. Tak bylo.
Vimes wyjal swoja odznake Strazy Miejskiej i obejrzal wytloczony na niej herb. Staruszek zajrzal mu przez ramie.
— To nie ona, naturalnie — stwierdzil, wskazujac sowe siedzaca na Ankh. — To byla jej prababka, Olive. Morpork na Ankh, rozumiesz, panie? To akurat tak zabawne, ze bardziej w tym miejscu byc nie moze. Przydalby sie nam dla niej partner, szczerze mowiac. I samica hipopotama. Jego lordowska wysokosc uwaza, ze mamy przeciez dwa hipopotamy, i to sie zgadza. Ja tylko uwazam, ze to nie jest naturalne dla Rodericka i Keitha, chociaz nie chcialbym nikogo osadzac, po prostu nie powinno tak byc, tyle tylko mowie. Zaraz, jak brzmi twe imie, panie?
— Vimes. Sir Samuel Vimes. Zona umowila mnie na spotkanie.
Staruszek znow zachichotal.
— No tak — rzekl. — Zwykle tak sie dzieje.
Calkiem szybko, mimo drewnianej nogi, poprowadzil goscia miedzy parujacymi stosami wielogatunkowych