— Jakie? „Wypluty”?

— Wlasnie tak pan wyglada. Jesli pan tu zostaje, to niech sie pan przynajmniej napije kawy i niech ktos skoczy po figginy.

Vimes zawahal sie. Zawsze sadzil, ze „wypluty” oznacza wrazenie w ustach po kilku dniach na diecie, ktora cofa sie z zoladka do ust. Straszna byla mysl, ze mozna tak wygladac.

Angua siegnela do starej puszki po kawie, ktora sluzyla straznikom jako skarbonka na herbate. Puszka zaskakujaco lekko dawala sie podniesc.

— Zaraz! Powinno tam byc co najmniej dwadziescia piec dolarow. Nobby ledwie wczoraj zbieral pieniadze.

Odwrocila ja dnem do gory. Wypadl bardzo krotki niedopalek.

— Nie ma nawet pokwitowania? — zapytal zmartwiony Marchewa.

— Pokwitowanie? Przeciez chodzi o Nobby’ego.

— Aha. No tak.

Pod Zalatanym Bebnem zrobilo sie bardzo cicho. Szczesliwa Godzina minela z zaledwie jedna drobna bojka. Teraz wszyscy czekali na Nieszczesliwa Godzine.

Przed Nobbym stal prawdziwy gaszcz kufli.

— Znaczy, znaczy, co to szysko jes warte, jaksidobrzezastnowic? — powiedzial.

— Mozesz zahandlowac — doradzil Ron.

— Niezly pomysl — zgodzil sie Colon. — Duzo jest takich bogatych, co by dali worek forsy za tytul. Znaczy, ludzie maja juz wielkie domy i takie rozne. Oddaliby wszystko, zeby byc takim jasniepanskim jak ty, Nobby.

Dziesiaty kufel znieruchomial w polowie drogi do ust kaprala.

— Tytul moze byc wart i tysiac dolarow — dodal zachecajaco Ron.

— Co najmniej — zgodzil sie Colon. — Biliby sie o niego.

— Dobrze rozegraj swoje karty, a starczy ci na spokojna emeryture.

Kufel tkwil nieruchomo w powietrzu. Rozmaite uczucia walczyly o pierwszenstwo miedzy strupami i wypryskami na twarzy Nobby’ego, sugerujac w glebi prawdziwa bitwe.

— By sie bili, co? — odezwal sie w koncu.

Sierzant Colon odchylil sie nieco chwiejnie. Uslyszal w glosie kolegi ostry ton, jakiego dotad nie znal.

— Moglbys wtedy byc bogatym i z gminu, jak mowiles — ciagnal Ron, ktory nie mial ucha tak wyczulonego na psychologiczne zmiany klimatu. — Bogaci beda sie pchac do ciebie jeden przez drugiego.

— Mam szpsprzedac swoje urodzenie za skok z misielnicy?

— Za sok z misielnicy — poprawil Colon.

— Za miske soczewicy — wtracil ktorys ze sluchajacych, by nie przerywac ciagu.

— Ha! No wiec wam powiem… — Nobby chwial sie mocno. — Sa rzeczy, ktorych nie mozna przehandlowac. Ha! Kto mi kradnie worek, kradnie dran marna, tak?

— Pewno. To najmarniej wygladajaca dranska sakiewka, jaka widzialem — przyznal jakis glos.

— A w ogole co to jest ta soczewica?

— No bo… co dobrego mi przyszyjdzie z pienienieniedzy, a?

Klienci byli zdziwieni. Pytanie zdawalo sie nalezec do typu „Alkohol, czyz nie jest mily?” albo „Ciezka harowka, chcesz sie tym zajac?”.

— I czemu niby ma byc soczysta?

— No… — odezwal sie ktos odwazny — moglbys za nie kupic wielki dom, duzo jedzenia i… i picie, i… kobiety, i w ogole.

— I tego czeba, zeby byc szczszesliwy? — zapytal Nobby. Oczy mu sie szklily.

Inni pijacy patrzyli bez slowa. To byl prawdziwy metafizyczny labirynt.

— I wiecie, sso wam powiem? — Nobby kiwal sie teraz tak regularnie, ze przypominal odwrocone wahadlo. — Szyskie te rzeszy to nic, nic! Powiem wam, w porownaniu do szyjejs genenelalogii… ogi.

— Genenelalogii? — zdziwil sie Colon.

— Przodkow i w ogole — wyjasnil Nobby. — To znaszy, ze mam przodkow i reszte, szyli wiecej niz wy, wy, wy masie!

Sierzant Colon zakrztusil sie piwem.

— Wszyscy maja przodkow — zauwazyl spokojnie barman. — Inaczej by ich tu nie bylo.

Nobby rzucil mu zamglone spojrzenie i bezskutecznie usilowal je zogniskowac.

— Fakt! — przyznal po chwili. — Fakt! Tylko… tylko ze ja mam ich wiecej, jasne? Krew skrwawionych krolow plynie w moich zylach, mam rasje?

— Chwilowo tak — odpowiedzial mu czyjs glos.

Rozlegly sie smiechy, jednak mialy w sobie to brzmienie wyczekiwania, ktore Colon nauczyl sie szanowac i sie go obawiac. Przypomnialo mu o dwoch rzeczach: (1) zostalo mu tylko szesc tygodni do emerytury, (2) juz od bardzo dawna nie byl w toalecie.

Nobby siegnal do kieszeni i wyjal pognieciony zwoj.

— Widzisie to? — Nie bez klopotow rozlozyl papier na ladzie. — Widzisie? Mam prawo do noszy na herbie. O, patrzsie tu! Pisze „Hrabia”. Nie? To ja. Moglbys… moglbys… moglbys przybis moja glowe nad drzwiami.

— To mozliwe — mruknal barman, zerkajac na klientow.

— Znaszy, byc mogl zmienis nazwe na Pod Hrabia Ankh, a ja bym szychodzil i pil tu relu… legura… regularnie, co ty na to? — tlumaczyl Nobby. — A jak sie rozniesie, ze hrabia tu pija, interesy pojda w gore jak demony. A ja nie wezewezezme od ciebie ani pensa, i co powiesz? Ludzie pomysla, to lokal z duza klasa, lord de Nobbes tu bywa, znaszy maja styl.

Ktos chwycil Nobby’ego za gardlo. Colon nie rozpoznal napastnika, byl to jeden z tych nieogolonych, poznaczonych bliznami stalych klientow, ktorych funkcja jest — mniej wiecej wlasnie o tej porze — zaczac otwierac butelki zebami, a jesli wieczor byl udany, to cudzymi.

— Czyli nie jestesmy dla ciebie dosc dobrym towarzystwem? To chciales powiedziec?

Nobby zamachal swoim zwojem. Otworzyl usta, by powiedziec — Colon po prostu wiedzial, ze to powie — „Pusc mnie natychmiast, ty nisko urodzony prostaku!”.

Z niezwyklym refleksem i brakiem nawet sladow zdrowego rozsadku Colon zawolal:

— Jego hrabiowska mosc chce, zeby wszyscy obecni sie z nim napili!

W porownaniu z Zalatanym Bebnem, tawerna Pod Kublem na Blyskotnej byla oaza chlodu i spokoju. Straz przejela ten lokal jako swoj — wlasna i cicha swiatynie sztuki upijania sie. Nie chodzilo o to, ze sprzedawano tu wyjatkowo dobre piwo, bo nie sprzedawano. Ale za to podawano je szybko, bez gadania. I wlasciciel udzielal kredytu. Pod Kublem bylo jedynym miejscem, gdzie straznicy nie musieli widziec roznych rzeczy — i gdzie nikt im nie przeszkadzal. Nikt nie potrafi tak milczaco wlewac w siebie alkoholu jak straznik, ktory wlasnie zszedl ze sluzby po osmiu godzinach na ulicy. Alkohol dawal mu oslone, rownie wazna jak helm i polpancerz. Swiat nie bolal wtedy tak bardzo.

A pan Cheese, wlasciciel, potrafil sluchac. Sluchal takich zdan jak „Podwojna” albo „Jeszcze jedno”. Wymawial tez odpowiednie slowa, takie jak „Na kredyt? Oczywiscie, panie oficerze”. Straznicy placili swoje dlugi — albo musieli wysluchac pogadanki kapitana Marchewy.

Vimes siedzial ponury nad szklanka lemoniady. Mial ochote na drinka i doskonale rozumial, czemu go nie wypije: jeden drink zwykle pojawial sie w tuzinie szklaneczek. Ale ta wiedza niczego nie ulatwiala.

W tawernie siedziala prawie cala dzienna zmiana i jeden czy dwoch ludzi, ktorzy mieli dzisiaj wolne.

Choc nie bylo tu zbyt czysto, podobal mu sie ten lokal. Kiedy slyszal wokol gwar rozmow, nie mogl sie zorientowac we wlasnych myslach.

Glownym powodem, dla ktorego pan Cheese pozwolil, by jego tawerna stala sie praktycznie piatym komisariatem Strazy Miejskiej, bylo bezpieczenstwo, jakie mu to gwarantowalo. Straznicy pili spokojnie, na ogol. Przechodzili z pozycji wertykalnej do horyzontalnej, sprawiajac minimum klopotow i nie niszczac zanadto wyposazenia. Nikt tez nigdy nie probowal go obrabowac. Straznicy naprawde sie irytowali, jesli ktos przeszkadzal im w piciu.

Dlatego byl szczerze zdumiony, kiedy drzwi odskoczyly nagle i wpadlo trzech uzbrojonych w kusze mezczyzn.

Вы читаете Na glinianych nogach
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату