TAK.

— Zaraz — wtracil Colon. — Przeciez mowil pan, sir…

— Daj spokoj, Fred — przerwal mu Marchewa. — Dlaczego zabiles tego staruszka, Dorfl?

Zadnej odpowiedzi.

— A czy musial miec jakis powod? Nie mozna ufac golemom, moj tato zawsze to powtarzal — tlumaczyl Colon. — Spiskuja przeciw czlowiekowi, jak tylko go zobacza.

— Czy kogokolwiek zabily?

— Ale nie dlatego, ze o tym nie mysla. Moj tato mowil, ze pracowal kiedys z jednym i on caly czas na niego patrzyl. Tato ogladal sie, a on tam byl… i patrzyl.

Dorfl stal nieruchomo i patrzyl prosto przed siebie.

— Zaswiecic mu swieca w oczy! — poradzil Nobby.

Marchewa przysunal krzeslo i usiadl na nim okrakiem, przodem do Dorfla. Z roztargnieniem obracal w palcach odlamek zapalki.

— Wiem, ze nie zabiles pana Hopkinsona, i nie sadze, zebys zabil ojca Tubelceka — rzekl. — Mysle, ze juz umieral, kiedy go znalazles. Mysle, ze probowales go ratowac, Dorfl. Wlasciwie to jestem pewien, ze bede mogl to udowodnic, kiedy zobacze twoj chem…

Blask z rozjarzonych nagle oczu golema zalal caly pokoj. Dorfl zrobil krok naprzod, wznoszac piesc.

Nobby wystrzelil z kuszy.

Dorfl chwycil belt w powietrzu. Glosno zazgrzytal metal i belt zmienil sie w cienki, rozzarzony do czerwonosci zelazny pret ze zgrubieniem przy palcach golema.

Ale Marchewa zdazyl obiec go i otworzyc glowe. Kiedy golem odwracal sie, wznoszac pret jak maczuge, swiatlo zgaslo w jego oczach.

— Mam! — oznajmil Marchewa, wyjmujac pozolkly zwoj.

Na koncu Zadnejtakiej stala szubienica, gdzie zloczyncow — a przynajmniej ludzi uznanych za winnych czynienia zla — wieszano, by kolysali sie lagodnie na wietrze jako przyklady sprawiedliwej kary, a takze — w miare dzialania zywiolow — jako eksponaty podstaw anatomii.

Kiedys rodzice przyprowadzali tu dzieci, by na strasznym przykladzie uczyly sie i zapamietywaly, jakie sidla i niebezpieczenstwa czyhaja na przestepcow, wyrzutkow i tych, ktorzy przypadkiem znajda sie w nieodpowiedniej chwili w nieodpowiednim miejscu. Dzieci patrzyly na przerazajacego trupa na lancuchu, sluchaly surowych kazan, po czym — jako ze dzialo sie to w Ankh-Morpork — wolaly „O rany! Swietne!” i wykorzystywaly cialo jako hustawke.

Obecnie miasto korzystalo z bardziej dyskretnych i skutecznych metod pozbywania sie elementow nadmiarowych, ale ze wzgledu na tradycje, funkcje wisielca pelnilo bardzo realistyczne cialo z drewna. Jeszcze teraz zdarzalo sie, ze jakis glupi kruk probowal wydziobywac mu oczy i odlatywal z wyraznie krotszym dziobem.

Vimes podbiegl do szubienicy, z trudem lapiac oddech.

Jego zwierzyna mogla w tej chwili byc juz wszedzie. Resztki swiatla dnia, ktore przesaczaly sie jakos przez mgle, w koncu zrezygnowaly.

Stanal pod szubienica, ktora skrzypiala.

Zbudowano ja tak, zeby skrzypiala. Co by komu przyszlo z tej publicznej demonstracji kary dla zbrodniarzy, gdyby nie skrzypiala zlowieszczo? W czasach wiekszej dostepnosci gotowki miasto zatrudnialo staruszka, ktory uruchamial skrzypienie za pomoca dlugiego sznura, ale teraz wbudowano tam mechanizm sprezynowy, wymagajacy nakrecania zaledwie raz w miesiacu.

Wilgoc osiadala na sztucznym trupie.

— Niech to demony porwa — mruknal Vimes i sprobowal ruszyc z powrotem droga, ktora przyszedl.

Po dziesieciu sekundach bladzenia potknal sie o cos.

Byl to lezacy w rynsztoku drewniany trup.

Kiedy wrocil do szubienicy, pusty lancuch kolysal sie lekko na wietrze i podzwanial we mgle.

Sierzant Colon stuknal w piers golema. Zabrzmialo „donk!”.

— Jak doniczka — stwierdzil Nobby. — Jak one moga sie ruszac, jesli sa jak doniczki? Przeciez powinny ciagle pekac.

— I sa tepe — dodal Colon. — Slyszalem o jednym takim w Quirmie, co mu kazali kopac row i potem zapomnieli. Przypomnieli sobie, jak wszedzie bylo pelno wody, bo sie przekopal az do rzeki.

Marchewa rozwinal na stole chem i polozyl obok kartke znaleziona w ustach ojca Tubelceka.

— On jest martwy, prawda? — upewnil sie Colon.

— Nieszkodliwy — odparl Marchewa, sprawdzajac oba kawalki papieru.

— To dobrze. Gdzies tu powinien byc mlot, zaraz go…

— Nie.

— Widzial pan, jak sie zachowywal, kapitanie?

— Nie sadze, zeby naprawde mogl mnie uderzyc. Mysle, ze chcial nas tylko wystraszyc.

— I udalo mu sie!

— Popatrz na to, Fred.

Sierzant spojrzal na biurko.

— Zagraniczne pisanie — powiedzial tonem sugerujacym, ze nawet nie da sie porownac z porzadnym pisaniem miejscowym, a w dodatku pewnie smierdzi czosnkiem.

— Widzisz w nich cos niezwyklego?

— No… wygladaja tak samo — przyznal Colon.

— Ten pozolkly to chem Dorfla. Ten drugi jest ojca Tubelceka — wyjasnil Marchewa. — Identyczne, co do litery.

— Ale dlaczego?

— Mysle, ze Dorfl napisal te slowa i wlozyl ojcu Tubelcekowi do ust, kiedy kaplan umarl — mowil powoli Marchewa, wciaz przygladajac sie obu kartkom.

— Buee, fuj! — wtracil Nobby. — To obrzydliwe i tyle…

— Nie, nie rozumiesz — tlumaczyl Marchewa. — On je napisal, bo byly jedyne, o ktorych na pewno wiedzial, ze dzialaja.

— Jak dzialaja?

— No… Pamietasz usta-usta? Znaczy, pierwsza pomoc? Wiem, ze wiesz, Nobby. Poszedles ze mna na ten kurs w YMPA.

— Bo pan mowil, ze daja za darmo herbate i ciasteczko, kapitanie — odparl nadasany Nobby. — Zreszta manekin uciekl, kiedy byla moja kolejka.

— Tu chodzilo o takie samo ratowanie zycia. Chcemy, zeby czlowiek oddychal, wiec staramy sie, zeby mial w sobie powietrze…

Wszyscy trzej obejrzeli sie na golema.

— Ale golemy nie oddychaja — zauwazyl Colon.

— Nie; golem zna tylko jedno, co zachowuje przy zyciu: slowa w glowie.

Wszyscy trzej odwrocili sie znowu i spojrzeli na slowa.

A potem znowu, by popatrzec na posag, ktory byl Dorflem.

— Jakos chlodno sie zrobilo… — wyjakal Nobby. — Wyraznie poczulem, jak aura migocze w powietrzu! Calkiem jakby ktos…

— Co sie dzieje? — zapytal Vimes, strzepujac z plaszcza wilgoc.

— …otworzyl drzwi — dokonczyl Nobby.

Minelo dziesiec minut.

Sierzant Colon i Nobby skonczyli sluzbe, ku ogolnej uldze. Zwlaszcza Colon mial duze trudnosci z zaakceptowaniem idei, ze mozna nadal prowadzic sledztwo, kiedy ktos juz sie przyznal. Burzylo to zasady wyniesione ze szkolenia i z doswiadczenia. Przyznanie sie konczylo sprawe. Nie mozna przeciez tak nie wierzyc ludziom. Nie wierzy sie im tylko wtedy, kiedy twierdza, ze sa niewinni. Winni sa godni zaufania.

Вы читаете Na glinianych nogach
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату