Golem uniosl swoja tabliczke.
PRZYSZEDLEM DO WAS.
— Tak. Tak. Tak. Ja, tego, no, widze wlasnie.
Golem odwrocil tabliczke. Po drugiej stronie bylo napisane:
PRZYZNAJE SIE DO MORDERSTWA. TO JA ZABILEM STAREGO KAPLANA. ZAGADKA ZBRODNI ROZWIAZANA.
Colon, kiedy tylko jego wargi przestaly sie poruszac, skoczyl za krucha nagle oslone biurka i zaczal przerzucac papiery.
— Uwazaj na niego, Nobby! — zawolal. — Pilnuj, zeby nie uciekl.
— A dlaczego mialby uciekac? — zdziwil sie Nobby.
Sierzant znalazl stosunkowo czysta kartke.
— No wiec, wiec, wiec chyba… Jak sie nazywasz?
Golem napisal:
DORFL.
Jeszcze przed Mosieznym Mostem (kamienie sredniej wielkosci, zaokraglone, nazywane „kocimi lbami”, sporo brakujacych) Vimes zaczal sie zastanawiac, czy postapil slusznie. Jesienne mgly zawsze byly geste, ale takiej nie pamietal. Opary tlumily miejski gwar i nawet najjasniejsze swiatlo zmienialy w metne lsnienie, mimo ze w teorii slonce jeszcze nie zaszlo.
Szedl obok balustrady. Z mgly wylonil sie krepy, blyszczacy od wilgoci ksztalt — jeden z drewnianych hipopotamow, daleki przodek Rodericka albo Keitha. Ustawiono ich po cztery z kazdej strony, a wszystkie patrzyly ku morzu.
Tysiace razy przechodzil obok nich. Byly jak starzy przyjaciele. Czesto stawal pod oslona ktoregos w chlodne noce, kiedy szukal bezpiecznego miejsca.
Tak kiedys bylo. I nie wydawalo sie wcale, ze dawno. Tylko ich garstka w strazy, trzymajaca sie z dala od klopotow. A potem zjawil sie Marchewa i nagle waski krag ich zycia otworzyl sie, i teraz mieli w strazy juz prawie trzydziestu ludzi (w tym trolle, krasnoludow i innych), nie kulili sie i nie unikali klopotow, ale wrecz szukali klopotow i znajdowali je wszedzie, gdzie tylko spojrzeli. Zabawne. Jak zauwazyl Vetinari, w typowy dla siebie sposob: zdaje sie, ze im wiecej jest policjantow, tym wiecej popelnia sie przestepstw. Ale straz wrocila na ulice i choc nie wszyscy tak dobrze jak Detrytus radzili sobie z kopaniem tylkow, to na pewno przynajmniej szturchali posladki.
Zapalil zapalke o noge hipopotama i zwinieta dlonia oslonil cygaro od wilgotnej mgly.
Te ostatnie morderstwa… Nikt by sie nie przejmowal, gdyby straz sie nie przejmowala. Dwoch starych ludzi zabitych tego samego dnia. Niczego nie skradziono… Na pozor niczego nie skradziono, poprawil sie w myslach. Oczywiscie, glowna cecha rzeczy ukradzionych jest to, ze ich nie ma na miejscu. Ci dwaj na pewno nie zadawali sie z cudzymi zonami; pewnie nawet nie pamietali, na czym polega takie zadawanie. Jeden cale zycie spedzal wsrod starych ksiag religijnych; drugi, trudno uwierzyc, byl autorytetem w dziedzinie agresywnego wykorzystania piekarstwa.
Ludzie powiedzieliby pewnie, ze obaj byli nieskazitelni.
Ale Vimes byl policjantem. Nikt nie jest calkowicie nieskazitelny. Moze jest jakos mozliwe, by — lezac bardzo spokojnie w glebokiej piwnicy — przezyc dzien, nie popelniajac przestepstwa. Ale z trudem. I nawet wtedy czlowiek bylby pewnie winny wloczegostwa.
Angua traktowala te sprawe bardzo osobiscie. Zawsze miala czule serce dla slabych.
Vimes takze. Nie dlatego ze byli czysci i szlachetni, bo nie byli. Ale trzeba stawac po stronie slabych — dlatego ze nie sa silni.
Wszyscy w tym miescie dbali o siebie. Temu sluzyly gildie. Ludzie laczyli sie razem przeciwko innym ludziom. Gildia dbala o swoich od kolyski po grob, czy tez — w przypadku Gildii Skrytobojcow — od kolyski po cudze groby. Pilnowali nawet prawa; przynajmniej kiedys. Kradziez bez licencji byla karana smiercia przy pierwszym wykroczeniu[11], dbala o to Gildia Zlodziei. Caly system wydawal sie nierealny, ale dzialal.
Dzialal jak maszyna. I bardzo dobrze, jesli nie liczyc rzadkich przypadkow ludzi, ktorych miazdzyla w swych trybach.
Wilgotne kamienie pod podeszwami butow dodawaly pewnosci siebie.
Bogowie, jak mu tego brakowalo. Za dawnych czasow patrolowal samotnie. Kiedy byl tylko on i lsniacy bruk kolo trzeciej w nocy, wszystko jakos nabieralo sensu…
Zatrzymal sie.
Swiat wokol stal sie nagle krystaliczna zgroza — ta specjalna jej odmiana, ktora nie ma nic wspolnego z klami, cieknaca ropa czy duchami, ale za to wszystko ma wspolne ze znanym, nagle zmieniajacym sie w nieznane.
Cos bylo fundamentalnie nieprawidlowe.
Kilka strasznych sekund zajelo jego umyslowi rozpoznanie szczegolow dostrzezonych przez podswiadomosc: po tej stronie wzdluz balustrady stalo piec posagow.
A powinny stac tylko cztery.
Odwrocil sie bardzo powoli i ruszyl z powrotem, do ostatniego. Rzeczywiscie, byl to hipopotam.
Podobnie jak nastepny. Mial na boku graffiti. Nic nadprzyrodzonego nie ma wypisanego na boku „Zaz jest fiut”.
Komendant Vimes mial wrazenie, ze marsz do nastepnego posagu trwa krocej, a kiedy na niego spojrzal…
Dwa punkty czerwonego swiatla zaplonely nad nim w tumanie mgly. Cos duzego i ciemnego zeskoczylo, powalilo go na ziemie i zniknelo w mroku.
Vimes wstal, potrzasnal glowa i ruszyl w pogon. Nie wiazala sie z tym zadna swiadoma mysl, tylko pradawny instynkt terierow i policjantow — by scigac wszystko, co ucieka.
Biegnac, odruchowo siegnal po dzwonek, ktorym przywolalby innych straznikow. Ale komendanci strazy nie nosili dzwonkow. Komendanci strazy musieli sobie radzic sami.
W surowym gabinecie Vimesa kapitan Marchewa wpatrywal sie w kawalek papieru.
Naprawa rynny, komenda strazy, Pseudopolis Yard.
Nowa rura, kolanko Mickelwhite 35°,
cztery prostokatne mocowania,
robota i zrobienie, zeby dzialalo. $ 16,35 p.
Bylo tu wiecej podobnych, w tym rachunek za golebie funkcjonariusza Rzygacza. Marchewa wiedzial, ze sierzantowi Colonowi nie podoba sie sama idea policjanta, ktoremu placi sie golebiami. Jednak funkcjonariusz Rzygacz byl gargulcem, a gargulcom obca jest koncepcja pieniedzy. Umieja za to poznac sie na golebiu, kiedy go zjadaja.
Ale i tak sytuacja sie poprawiala. Kiedy Marchewa sie tu zjawil, caly fundusz drobnych wydatkow strazy znajdowal sie na polce, w puszce z napisem „Wrecemocnego Pasta do Zbroi dla Lsniacych Kohort”, a gdy potrzebowali na cos pieniedzy, wystarczylo pojsc, znalezc Nobby’ego i zmusic go, zeby je oddal.
Ponizej byl list od mieszkanca alei Parkowej, jednego z najbardziej ekskluzywnych adresow w miescie.
Panie komendancie Vimes,
patrol nocnej strazy na naszej ulicy wydaje sie zlozony wylacznie z krasnoludow. Nic nie mam przeciwko krasnoludom, jesli przebywaja we wlasnym towarzystwie, przynajmniej nie sa trollami, ale slyszy sie rozne historie, a ja mam w domu corki. Zadam natychmiastowego naprawienia tej sytuacji. W przeciwnym razie nie bede mial innego wyboru, niz zglosic te sprawe lordowi Vetinari, ktory jest moim dobrym przyjacielem.
Pozostaje z niezmiennie glebokim szacunkiem