— Co? Ach, to. No… zawsze jest pod reka. Wiesz. W kazdych okolicznosciach.
— Czy ja tez mam tak nosic?
— Nie, raczej nie.
Pan Sock az podskoczyl.
— Dorfl, ty glupia brylo gliny! Nigdy nie skradaj sie z tylu do czlowieka w krajarce bekonu! Przeciez ci mowilem! Postaraj sie robic jakis halas, do licha!
Golem podniosl swoja tabliczke, na ktorej napis stwierdzal:
DZISIAJ NIE MOGE PRACOWAC.
— O co chodzi? Krajarka nigdy nie prosi o wolne!
JEST DZIEN SWIETY.
Sock spojrzal w czerwone oczy. Stary Fiszbin wspominal chyba cos o tym, kiedy sprzedawal Dorfla… Cos w stylu: „Czasami wychodzi na pare godzin, bo ma dzien swiety. To przez te slowa w jego glowie. Gdyby nie wyszedl i nie podreptal do swiatyni czy gdzie tam jeszcze, slowa przestana dzialac i nie pytaj nawet dlaczego. Nie warto go wtedy zatrzymywac”.
Golem kosztowal piecset trzydziesci dolarow. Sock uznal wtedy, ze to okazja — i to byla okazja, nie da sie zaprzeczyc. Golem przestawal pracowac tylko wtedy, kiedy skonczyl wszystkie zajecia. A czasem i wtedy nie, jesli wierzyc opowiesciom. Slyszalo sie o golemach, ktore zalewaly caly dom, bo nikt im nie powiedzial, zeby przestaly nosic wode ze studni. Albo o myjacych naczynia, az talerze byly juz cienkie jak papier. Glupie stwory. Ale przydatne, jesli mialo sie je na oku.
A jednak… a jednak… Rozumial, dlaczego nikt nie trzymal ich dlugo. Chodzi o to, ze taka dwureka machina stala nieruchomo, wchlaniala wszystko i zapamietywala… gdzie? I nigdy sie nie skarzyla. Nawet sie nie odzywala.
Taka okazja moze przysporzyc zmartwien. I czlowiek rzeczywiscie czuje ulge, wypisujac pokwitowanie dla nowego wlasciciela.
— Mam wrazenie, ze ostatnio sporo cos macie tych dni swietych — zauwazyl.
NIEKTORE OKRESY SA BARDZIEJ SWIETE OD IN- NYCH.
Ale przeciez nie moga sie migac od pracy? Praca to cos, co golemy robia.
— Nie wiem, jak sobie poradzimy… — zaczal.
TO DZIEN SWIETY.
— No dobrze. Mozesz wziac wolne od rana.
WIECZOREM. DZIEN SWIETY ZACZYNA SIE O ZACHODZIE SLONCA.
— Ale wroc szybko, dobrze? — poprosil niepewnie Sock. — Bo jak nie… Wracaj szybko, slyszysz?
I jeszcze cos. Niczym nie mozna bylo takim zagrozic. Nie dalo sie wstrzymac wyplaty, bo nie dostawaly wyplaty. Nie mozna ich bylo przestraszyc. Fiszbin opowiadal, ze jakis tkacz przy Nastroszonym Wzgorzu rozkazal swojemu golemowi roztrzaskac sie mlotem na kawalki — i golem sie roztrzaskal.
TAK. SLYSZE.
W pewnym sensie nie mialo znaczenia, kim sa. Wlasciwie to ich anonimowosc byla waznym elementem calej sprawy. Sami uwazali sie za czesc tryumfalnego marszu historii, fali postepu i lepszej przyszlosci. Byli ludzmi, ktorzy uznali, ze Czas Nadszedl. Rzady potrafia przetrwac hordy barbarzyncow, ataki oblakanych terrorystow i tajne stowarzyszenia, ale maja powazne klopoty, kiedy dobrze sytuowani i anonimowi ludzie siadaja przy stole i snuja takie wlasnie mysli.
— Przynajmniej ten sposob jest czysty — stwierdzil jeden z nich. — Bez krwi.
— I wszystko dla dobra miasta, oczywiscie.
Z powaga skineli glowami. Nikt nie musial dodawac, ze co jest dobre dla nich, jest tez dobre dla Ankh- Morpork.
— Ale on nie umrze?
— Najwyrazniej da sie go utrzymac… w zlym stanie. Dawke mozna stopniowac, jak mi mowiono.
— To dobrze. Wole, zeby byl w zlym stanie niz martwy. Nie ufalbym Vetinariemu, ze pozostanie w grobie.
— Slyszalem, jak kiedys mowil, ze tak naprawde wolalby byc skremowany.
— W takim razie mam nadzieje, ze rozsypia popioly na rzeczywiscie duzym obszarze.
— A co ze straza?
— A co z nia?
— Aha.
Vetinari otworzyl oczy. Wbrew wszelkiemu rozsadkowi bolaly go wlosy.
Skoncentrowal sie i rozmazana plama przy lozku wyostrzyla sie w ksztalt Samuela Vimesa.
— Ach, Vimes — powiedzial slabym glosem.
— Jak sie pan czuje, sir?
— Naprawde okropnie. Kim byl ten niski czlowiek na wybitnie krzywych nogach?
— To Jimmy Paczek. Kiedys byl dzokejem i jezdzil na bardzo grubym koniu.
— Wyscigowym?
— Tak sie zdaje, sir.
— Gruby kon wyscigowy? Chyba nigdy nie zwyciezyl w zadnej gonitwie.
— Nie sadze, zeby mu sie to udalo. Ale Jimmy zarobil duzo pieniedzy poprzez niewygrywanie gonitw.
— Aha. Dal mi mleko i jakis lepki plyn. — Vetinari wytezyl pamiec. — Wymiotowalem jak kot.
— Tak mi powiedziano, sir.
— Zabawne porownanie. Rzygac jak kot… Ciekawe, dlaczego sie przyjelo. Brzmi… smiesznie. Wesolo nawet.
— Istotnie, sir.
— Czuje sie, jakbym dostal ciezkiej grypy, Vimes. Glowa nie pracuje jak nalezy.
— Doprawdy, sir?
Patrycjusz zastanowil sie. Najwyrazniej cos jeszcze go dreczylo.
— Dlaczego on cuchnal konmi, Vimes?
— Jest konskim lekarzem, sir. I to znakomitym. Slyszalem, ze w zeszlym miesiacu leczyl Grozbe Fortuny i nie przewrocila sie az do ostatniego furlonga.
— To nie brzmi optymistycznie, Vimes.
— No, nie wiem. Bo zdechla, podchodzac do linii startu.
— Aha. Rozumiem. No tak, no tak. Alez ty masz paskudnie podejrzliwy umysl, Vimes.
— Dziekuje, sir.
Patrycjusz uniosl sie na lokciach.
— Czy paznokcie u nog powinny mrowic, Vimes?
— Trudno powiedziec, sir.
— Mysle, ze teraz troche poczytam. Zycie toczy sie dalej, co?
Vimes podszedl do okna. Na krawedzi balkonu przykucnela koszmarna figura wpatrzona w gestniejaca mgle.
— Wszystko w porzadku, funkcjonariuszu Rzygacz?
— Ta jef, fir — odpowiedzialo monstrum.
— Zamkne teraz okno. Mgla wlatuje do srodka.
— Fufnie, fir.
Zamykajac, Vimes odcial kilka pasemek, ktore rozwialy sie stopniowo.
— Co to bylo? — zapytal Vetinari.
— Funkcjonariusz Rzygacz jest gargulcem, sir. Nie nadaje sie na parady i calkiem sie nie sprawdza na patrolach, ale jesli chodzi o siedzenie w jednym miejscu, nie ma sobie rownych. Jest mistrzem swiata w bezruchu. Gdyby szukal pan zwyciezcy na sto sazni stania nieruchomo, to wlasnie on. Trzy dni spedzil w deszczu na dachu,