— A krasnolud?
— Zje go na surowo! — zawolal ktos w glebi sali.
W ciemnosciach zabrzmialy ciche smiechy. Niektore wydaly sie Cudo jakies dziwne. Nie potrafila sobie wyobrazic, ze wydobywaja sie z normalnych warg.
— Ja tez poprosze sok — wyjakala.
Angua zerknela na krasnoludke. Czula dziwna wdziecznosc, ze wygloszona w ciemnosci uwaga przemknela ponad nieduza glowa. Odpiela odznake i ostroznie, z namaszczeniem polozyla ja na ladzie. Brzeknelo.
Angua pochylila sie i pokazala czlowiekowi za barem ikonogram.
O ile to byl czlowiek. Cudo nie miala pewnosci. Nad barem wisial napis „Nigdy sie nie zmieniasz?”.
— Wiesz o wszystkim, co sie dzieje, Igor — powiedziala Angua. — Wczoraj zabito dwoch starych ludzi. A ostatnio ktos ukradl trollowi Wulkanitowi ladunek gliny. Slyszales o tym?
— A czemu cie to interesuje?
— Zabijanie starych ludzi jest wbrew prawu. Oczywiscie, wiele rzeczy narusza prawo, wiec w strazy jestesmy bardzo zapracowani. Chcielibysmy sie zajmowac tylko tymi waznymi. W przeciwnym razie musielibysmy sie zajmowac niewaznymi. Czy mowie jasno?
Cien rozwazyl jej slowa.
— Idzcie usiasc — rzekl w koncu. — Przyniose wam drinki.
Angua poprowadzila Cudo do stolika we wnece. Klienci przestali sie nimi interesowac. Znowu zabrzmial przyciszony gwar rozmow.
— Co to za lokal? — spytala szeptem Cudo.
— To… taki, gdzie ludzie moga byc soba — odparla wolno Angua. — Ludzie, ktorzy… gdzie indziej musza byc bardziej ostrozni. Rozumiesz?
— Nie.
Angua westchnela.
— Wampiry, zombi, strachy, ghoule… nieum… zywi inaczej — poprawila sie szybko. — Ludzie, ktorzy przez caly czas musza bardzo uwazac, zeby nikogo nie przerazic, zeby sie dopasowac. Tak sie to tutaj odbywa. Dopasuj sie, znajdz jakas prace, nie strasz innych, a pewnie nie zobaczysz przed domem tlumu z widlami i pochodniami. Ale czasami dobrze jest zajrzec gdzies, gdzie wszyscy znaja twoj ksztalt.
Teraz, kiedy oczy Cudo przywykly do slabego oswietlenia, zaczela rozrozniac przy stolikach niezwykle sylwetki. Niektore byly o wiele wieksze od ludzkich, inne mialy spiczaste uszy albo dlugie pyski.
— Kim jest ta dziewczyna? — spytala. — Wyglada… normalnie.
— To Violet, wrozka zebuszka. A obok niej siedzi Schleppel, strach.
W odleglym kacie siedzialo cos skulonego pod obszernym plaszczem, w spiczastym kapeluszu z szerokim rondem.
— A ten?
— To Stary Klopot — wyjasnila Angua. — I jesli chcesz mojej rady, zapomnij o nim.
— Eee… sa tu jakies wilkolaki?
— Jeden czy dwa.
— Nienawidze wilkolakow.
— Tak?
Najdziwniejsza klientka siedziala samotnie przy malym, okraglym stoliku. Sprawiala wrazenie zwyczajnej, bardzo starej kobiety w szalu i slomkowym kapeluszu z kwiatami. Patrzyla przed siebie z wyrazem dobrodusznej bezcelowosci. W tym otoczeniu wydawala sie bardziej przerazajaca niz wszystkie inne widmowe postacie.
— Kim ona jest? — syknela Cudo.
— Ona? Ach, to pani Gammage.
— A co robi?
— Robi? Wiesz, przychodzi tu prawie codziennie, na drinka i zeby miec jakies towarzystwo. Czasami spiewamy… spiewaja. Stare piosenki, takie, ktore pamieta. Jest praktycznie slepa. Jesli pytalas, czy jest nieumarla, to nie, nie jest. Nie jest ani wampirem, ani wilkolakiem, zombi czy strachem. Zwyczajna starsza pani.
Potezny kosmaty stwor zatrzymal sie przy stoliku pani Gammage i postawil przed nia szklaneczke.
— Porto z cytryna. Prosze bardzo, pani Gammage — zahuczal.
— Twoje zdrowie, Charlie! — zasmiala sie staruszka. — Jak ida interesy w hydraulice?
— Calkiem dobrze, skarbie — odparl strach i zniknal w mroku.
— To byl hydraulik? — zdumiala sie Cudo.
— Alez skad. Nie wiem, kim byl ten Charlie. Pewnie umarl juz lata temu. Ale ona mysli, ze strach to wlasnie on, a kto by chcial wyprowadzac ja z bledu?
— Chcesz powiedziec, ze ona nie wie, co to za lokal…
— Przychodzila tu od samego poczatku, kiedy to byla jeszcze tawerna Pod Korona i Toporem. Nikt nie chce jej martwic. Wszyscy lubia pania Gammage. Dbaja o nia. Pomagaja jej w roznych drobiazgach.
— Jak?
— No, slyszalam na przyklad, ze w zeszlym miesiacu ktos wlamal sie do jej mieszkania i ukradl pare rzeczy…
— Nie wyglada mi to na wielka pomoc.
— …ale nastepnego dnia wszystko wrocilo, a na Mrokach znaleziono paru zlodziei bez kropli krwi w zylach. — Angua usmiechnela sie i podjela drwiacym tonem: — Slyszy sie wiele zlego o nieumarlych, ale jakos nikt nie opowiada o wspanialej pracy, jaka wykonuja dla spoleczenstwa.
Podszedl barman Igor. Wygladal mniej wiecej jak czlowiek, jesli nie liczyc wlosow na grzbietach dloni i pojedynczej, nierozdzielonej brwi przecinajacej cale czolo. Rzucil na blat dwie podkladki i postawil szklanki.
— Pewnie wolalabys siedziec teraz w barze krasnoludow — odezwala sie Angua. Uniosla podkladke, by zobaczyc dolna powierzchnie.
Cudo rozejrzala sie. Do tej pory — gdyby to rzeczywiscie byl bar krasnoludow — podloga lepilaby sie od piwa, w powietrzu fruwalaby piana, a klienci by spiewali. Spiewaliby pewnie najnowsza piosenke krasnoludow, „Zloto, zloto, zloto”, albo stara, ale wciaz popularna „Zloto, zloto, zloto”, albo moze przeboj wszech czasow, „Zloto, zloto, zloto”. Za pare minut ktos rzucilby pierwszym toporem.
— Nie — oswiadczyla. — Az tak zle byc nie moze.
— Wypij — poradzila Angua. — Musimy wyjsc i… cos obejrzec.
Wielka kosmata lapa chwycila ja nagle za przegub. Angua uniosla glowe i spojrzala na przerazajace oblicze: tylko oczy, usta i siersc.
— Witaj, Shlitzen — powiedziala spokojnie.
— Ha! Slyszalem, ze pewien baron jest z ciebie naprawde niezadowolony — oznajmil Shlitzen; alkohol krystalizowal mu sie w oddechu.
— To moja sprawa. Czemu nie wrocisz za drzwi, jak dobry strach?
— Ha! Mowi, ze przynosisz hanbe Staremu Krajowi…
— Pusc, prosze. — Skora Angui zbielala w miejscu, gdzie sciskal ja strach.
Cudo spogladala to na przegub Angui, to na stracha. Choc chudy, miesnie prezyly mu sie na ramieniu niczym paciorki na drucie.
— Ha! Nosisz odznake! — parsknal. — Jaki porzadny wi…
Angua poruszyla sie tak szybko, ze zmienila sie niemal w rozmazana plame. Wolna reka wyszarpnela cos zza pasa, potrzasnela i zarzucila Shlitzenowi na glowe. Puscil ja, stanal wyprostowany i kolysal sie lekko w przod i w tyl, pojekujac cicho. Na jego glowie, falujac kolo uszu jak zawiazana w czterech rogach chustka plazowicza z kalekim wyczuciem stylu, spoczywal nieduzy kwadrat z grubego materialu.
Angua odsunela krzeslo i chwycila podkladke. Mgliste postacie pod scianami pomrukiwaly nieglosno.
— Wynosmy sie stad — powiedziala. — Igor, daj nam pol minuty, a potem mozesz zdjac z niego kocyk. Chodzmy.
Wybiegly pospiesznie. Mgla zmienila juz swiatlo slonca w jego dyskretna sugestie, ale w porownaniu z mrokiem w Katafalkach dzien i tak byl oslepiajaco jasny.
— Co mu sie stalo? — spytala Cudo, biegnac, by dotrzymac kroku towarzyszce.
— Niepewnosc egzystencjalna. Nie wie, czy istnieje, czy nie. Wiem, okrutne, ale to jedyny znany nam