zadawal zbednych pytan, poniewaz zadnego nie potrafil wymyslic.
— Niczego — odpowiedzial wreszcie. Zawsze uwazal, ze ogolne zaprzeczenia sa lepsze od specyficznych negacji.
— Milo mi to slyszec — zapewnila Angua. — A… skad bierzesz swoja gline?
Troll zmarszczyl czolo, probujac przewidziec, do czego moze prowadzic takie pytanie.
— Mam kity — zapewnil. — Za wszystko zem placil jak nalezy.
Angua skinela glowa. Prawdopodobnie nie klamal. Wulkanit, chociaz sprawial wrazenie osoby, ktora bez wyrwania komus reki nie potrafi policzyc do dziesieciu, i chociaz utrzymywal bliskie stosunki ze zlozona hierarchia przestepcza miasta, znany byl z tego, ze placil swoje rachunki. Jesli chce sie odniesc sukces w swiecie przestepczym, trzeba miec reputacje uczciwego czlowieka.
— Widziales kiedys gline podobna do tej? — zapytala, demonstrujac mu probke.
— To przecie glina. — Wulkanit uspokoil sie nieco. — Bez przerwy widze jakas gline. Nie ma numerow seryjnych. Glina to glina. Robi sie z niej cegly, garnki i takie tam. W miescie jest cala kupa garncarzy i wszyscy taka mamy. Co chcesz wiedziec o glinie?
— Mozesz okreslic, skad pochodzi?
Wulkanit wzial kawalek, powachal, przetoczyl w palcach.
— To chlam — stwierdzil wyraznie zadowolony, ze rozmowa zeszla z tematu jego spraw osobistych. — Znaczy… marna glina, akurat dla takich panius garncarek z dyndajacymi kolczykami, co to robia kubki do kawy, ze sie ich dwoma rekami nie podniesie. — Znowu ugniotl gline w palcach. — I jeszcze ma duzo grysu. To takie kawalki starych garnkow, rozbite na drobno. Glina od tego mocniejsza. — Roztarl ja po raz kolejny. — A ta byla niby podgrzana, ale nie wypalona jak trza.
— Ale nie wiesz, skad pochodzi?
— Z ziemi, paniusiu. Tyle moge powiedziec. — Wulkanit byl juz calkiem spokojny, gdyz okazalo sie, ze pytania nie maja nic wspolnego z takimi sprawami jak ostatni transport pustych wewnatrz figur lub innymi podobnej natury. Jak czesto sie zdarza w takich sytuacjach, probowal byc pomocny. — Chodzcie no popatrzyc.
Odszedl. Strazniczki ruszyly za nim przez magazyn, obserwowane przez grupe czujnych trolli. Nikt nie lubil z bliska ogladac policjantow — a juz zwlaszcza ktos, kto pracowal w garncarni Wulkanita, bo bylo tu cicho i przytulnie, a on akurat szukal miejsca, zeby przyczaic sie na pare tygodni. Poza tym, choc sporo ludzi przybywalo do Ankh-Morpork, gdyz bylo to miasto wielu mozliwosci, im chodzilo czesto o mozliwosc unikniecia powieszenia, sciecia albo cwiartowania za zbrodnie, ktore pozostawiali za soba w gorach.
— Nie rozgladaj sie — poradzila Angua.
— Czemu? — zdziwila sie Cudo.
— Bo jestesmy tylko we dwie, a ich jest ponad dwudziestu. A cala nasza odziez jest szyta dla osob majacych pelny zestaw rak i nog.
Wulkanit wyprowadzil je przez drzwi na dziedziniec za fabryka. Garnki staly tu na pietrowo ustawionych paletach, cegly suszyly sie w dlugich rzedach. A pod prymitywna wiata lezalo kilka wielkich pryzm gliny.
— Tam — oswiadczyl wspanialomyslnie Wulkanit. — Glina.
— Czy ma jakas specjalna nazwe, kiedy lezy w takich stosach? — spytala lekliwie Cudo. Dotknela gliny palcem.
— Tak — przyznal troll. — Technicznie nazywamy to kopcem.
Angua smetnie pokrecila glowa. To tyle, jesli chodzi o slady. Glina jest po prostu glina. Miala nadzieje, ze istnieja rozne jej rodzaje, a okazuje sie, ze jest zwyczajna jak piasek.
Wtedy wlasnie Wulkanit udzielil policji Pomocy w Sledztwie.
— Bedzie wam przeszkadzac, jak was wypuszcze tylnym wyjsciem? — wymamrotal. — Bo pomoc mi denerwujecie i potem robia garnki, co ich nie sprzedam.
Wskazal brame w tylnej czesci muru, tak szeroka, by mogl przez nia przejechac woz. Potem pogmeral w kieszeni fartucha i wyjal duzy pek kluczy. Klodka na bramie byla duza, blyszczaca i nowa.
— Boisz sie zlodziei? Ty?! — spytala zaskoczona Angua.
— To bylo nie fair, paniusiu — odparl urazony Wulkanit. — Jacys mnie tu wylamali stary zamek, jak podprowadzili material. Bedzie trzy, cztery miesiace temu.
— Obrzydliwe, prawda? — stwierdzila wspolczujaco Angua. — Czlowiek sie pewnie zastanawia, po co w ogole placi podatki.
Na swoj sposob Wulkanit byl o wiele bardziej inteligentny niz — na przyklad — pan Staloskorka. Zignorowal te uwage.
— Ukradli gline? — zainteresowala sie Cudo.
— Nie jest droga, ale idzie o zasade — odparl. — I nie wiem, po co sie meczyli. Niezla robota, kiedy pol tony gliny tak sobie znika za brama.
Angua przyjrzala sie klodce.
— Rzeczywiscie — przyznala zamyslona.
Brama zatrzasnela sie za nimi z hukiem. Znalazly sie w zaulku za murem.
— Zabawne, ze ktos ukradl kopiec gliny — stwierdzila Cudo. — Ten Wulkanit zawiadomil straz?
— Nie przypuszczam. Komary nie skarza sie za glosno, kiedy cos je ukasi. Poza tym Detrytus podejrzewa, ze Wulkanit jest zamieszany w przemyt slabu w gory, i az go swierzbi, zeby sie tu rozejrzec. Wiesz co? Formalnie to wciaz jest moj dzien wolny. — Cofnela sie i przyjrzala wysokiemu, uzbrojonemu w kolce murowi wokol fabryki. — Czy da sie wypalac gline w piecu piekarskim? — zapytala.
— Alez skad.
— Nie jest wystarczajaco goracy?
— Nie, ma nieodpowiedni ksztalt. Niektore garnki wypala sie na twardo, ale inne beda jeszcze zielone. Czemu pytasz?
Wlasnie, dlaczego spytalam? — zastanowila sie Angua. A, do licha z tym…
— Masz ochote sie czegos napic?
— Ale nie piwa — uprzedzila szybko Cudo. — I nie w miejscu, gdzie trzeba spiewac przy piciu. Albo klepac sie po kolanach.
Angua ze zrozumieniem pokiwala glowa.
— Gdzies, krotko mowiac, gdzie nie ma krasnoludow?
— No… tak.
— Tam, dokad idziemy, to zaden problem.
Mgla gestniala szybko. Przez caly ranek wisiala w zaulkach i wejsciach do piwnic, a teraz powracala na noc. Wznosila sie z ziemi i z rzeki, opadala z nieba — lepka, zoltawa i gryzaca chmura, rzeka Ankh w postaci drobnych kropelek. Przedostawala sie przez szczeliny i wbrew zdrowemu rozsadkowi potrafila przetrwac w oswietlonych pomieszczeniach, wypelniajac powietrze oparem, od ktorego lzawily oczy i trzaskaly plomyki swiec. Na ulicy kazda postac wyrastala groznie, kazdy ksztalt stawal sie zagrozeniem…
W ponurym zaulku Angua wyprostowala sie i pchnela drzwi.
Nastroj w waskiej, niskiej, a przede wszystkim ciemnej sali zmienil sie, gdy przestapila prog. Jeden moment w czasie zadzwieczal niczym szklany puchar… po czym nastapilo wrazenie uspokojenia. Ludzie odwrocili sie na krzeslach.
Rzeczywiscie, siedzieli. I zapewne byli ludzmi.
Cudo przysunela sie do Angui.
— Jak sie nazywa ten lokal? — szepnela.
— Wlasciwie nie ma nazwy. Ale czasami mowimy o nim Katafalki.
— Z zewnatrz nie wygladal na tawerne. Jak go znalazlas?
— Jego sie nie znajduje. Tutaj… jakos sie ciazy ku niemu.
Cudo rozejrzala sie nerwowo. Nie byla pewna, gdzie sie znalazla — tyle ze gdzies w labiryncie uliczek w rejonie targu bydla.
Angua podeszla do baru. Z polmroku wylonil sie ciemniejszy ksztalt.
— Witaj, Anguo — odezwal sie glebokim, dzwiecznym glosem. — Sok owocowy, tak?
— Tak. Schlodzony.