tak jak ja. To wlasciwie nie jest normalny pierscien. Juz dawno bym go opchnal, ale to jedyna pamiatka, jaka mam po nim. I jeszcze kiedy wiatr wieje od Osi.

Vimes wzial pierscien i potarl go palcem. Byl to pierscien rodowy, z herbem. Czas, warunki oraz bezposrednia bliskosc ciala kaprala Nobbsa uczynily wizerunek calkiem nieczytelnym.

— Jestes arystokrata, Nobby.

Nobby pokiwal glowa.

— Ale mam na to specjalny szampon, sir.

Vimes westchnal. Byl czlowiekiem uczciwym. Zawsze mial wrazenie, ze to jedna z powazniejszych skaz jego charakteru.

— Kiedy znajdziesz wolna chwile, podskocz do Kolegium Heraldycznego przy Mokociej, dobrze? Wez ze soba ten pierscien i powiedz, ze ja cie przyslalem.

— Ehm…

— Wszystko w porzadku, Nobby. Nie bedziesz mial zadnych klopotow. Nie jako takich.

— Jesli pan tak twierdzi, sir.

— I mozesz sobie darowac to „sir”, Nobby.

— Tak jest, sir.

Kiedy kapral wyszedl, Vimes siegnal za biurko i wyjal zuzyty egzemplarz „Herbarza Niemozgiego”, czy tez — jak sam o nim myslal — przewodnika po klasach przestepczych. Na wyblaklych stronach ksiazki nie mozna bylo znalezc mieszkancow slumsow, ale mozna bylo tych, co im wynajmowali mieszkania. I chociaz mieszkanie w ruderze w slumsie uznawano za calkiem przekonujacy dowod przestepczych sklonnosci, z jakiegos powodu posiadanie calej ulicy takich ruder gwarantowalo czlowiekowi zaproszenia do najlepszego towarzystwa.

Ostatnio mial wrazenie, ze nowe wydanie ukazuje sie niemal co tydzien. Smok przynajmniej co do tego mial racje: wszyscy w Ankh-Morpork nagle zapragneli wlasnych rodowych znakow, choc wcale sie z nimi nie rodzili.

Poszukal „de Nobbes”.

Bylo nawet to nieszczesne godlo. Z jednej strony tarcze podpieral hipopotam, zapewne jeden z krolewskich hipopotamow Ankh-Morpork, a zatem przodek Rodericka i Keitha. Po drugiej stronie stal jakis byk z bardzo nobbsowym wyrazem twarzy. Trzymal zloty ankh, ktory — jako ze byl elementem herbu Nobby’ego — prawdopodobnie zostal gdzies skradziony. Sama tarcza byla czerwono-zielona. Na bialym pasie umieszczono piec jablek; nie bylo jasne, co wlasciwie maja wspolnego z rzemioslem wojennym. Moze tworzyly jakies zabawne wizualne skojarzenie albo gre slow, ktora powodowala, ze w Ankhmorporskim Krolewskim Kolegium Heraldycznym turlali sie po podlodze i klepali po udach ze smiechu. Chociaz gdyby Smok Herbowy Krolewski klepnal sie za mocno, pewnie odpadlaby mu noga.

Nietrudno bylo sobie wyobrazic nobilitowanego Nobby’ego. Poniewaz zupelnie sobie nie radzil z mysleniem w wiekszej skali. Wslizgiwal sie w rozne miejsca i podkradal rzeczy niewiele warte. Gdyby wslizgiwal sie bokiem na kontynenty i wykradal cale miasta, w trakcie tego procesu wyrzynajac znaczna czesc mieszkancow, bylby filarem spoleczenstwa.

Pod haslem „Vimes” w ksiazce nie bylo niczego.

„Nie zniose niesprawiedliwosci” Vimes nie byl filarem spoleczenstwa, myslal Vimes. Wlasnymi rekami zabil krola. Trzeba bylo to zrobic, ale spoleczenstwo — czymkolwiek jest — nie zawsze lubi tych, ktorzy robia to, co musi byc zrobione, albo mowia to, co musi byc powiedziane. Poslal tez na smierc kilka innych osob, to fakt, ale miasto znajdowalo sie wtedy w stanie upadku, toczylo mase glupich wojen i praktycznie rzecz biorac, bylo czescia imperium klatchianskiego. Czasami potrzebny jest taki dran. Historia wymagala operacji, a niekiedy jedynym dostepnym chirurgiem jest doktor Topor. W toporze jest cos ostatecznego… Ale kiedy czlowiek zabije jednego nedznego krola, wszyscy nazywaja go krolobojca. Przeciez nie weszlo mu to w nalog ani nic…

W bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu Vimes znalazl dziennik Kamiennej Geby. Byl to czlowiek surowy, nie ma watpliwosci. Ale i czasy byly surowe. Napisal: „W Ogniu Walki niechaj wypali sie Nowy Czlowiek, ktory dbal nie bedzie o Stare Klamstwa”. Tyle ze stare klamstwa w koncu zwyciezyly.

Powiedzial ludziom: Jestescie wolni. Odpowiedzieli mu: Hurra! — ale potem pokazal im, ile kosztuje wolnosc, a oni nazwali go tyranem. I gdy tylko zostal zdradzony, pobiegali dookola, jak fermowe kurczaki, ktore pierwszy raz zobaczyly wielki swiat, a potem wrocili do ciepla i zatrzasneli drzwi…

— Bing bong bingely biip!

Vimes westchnal i siegnal po terminarz.

— Tak?

— Notatka: wizyta u szewca, godzina druga po poludniu.

— Jeszcze nie ma drugiej, a poza tym to mialo byc we wtorek.

— To moze wykresle to spotkanie z planu zajec?

Vimes schowal zdeterminowany terminarz do kieszeni i podszedl do okna.

Kto mial motyw, by otruc Vetinariego?

Nie, taka metoda do niczego nie doprowadzi. Prawdopodobnie gdyby poszukac na jakims dalekim przedmiesciu i ograniczyc sledztwo do staruszek, ktore rzadko kiedy wychodza z domu — przez te wszystkie tapety na drzwiach i w ogole — pewnie udaloby mu sie znalezc kogos bez motywu. Ale Patrycjusz zachowywal zycie dzieki temu, ze przyszlosc bez niego prezentowala dla wszystkich wieksze ryzyko niz przyszlosc z nim wciaz zachowujacym pozycje pionowa.

Jedyni ludzie, ktorzy sprobowaliby zabic Patrycjusza, musieli byc szalencami — a bogowie swiadkami, ze nie brakowalo takich w Ankh-Morpork. Albo kims absolutnie pewnym, ze jesli miasto runie, to on bedzie stal na szczycie stosu gruzow.

Jezeli Fred ma racje — a sierzant byl zwykle dobrym wskaznikiem opinii zwyklych ludzi z ulicy, poniewaz sam byl czlowiekiem z ulicy — tym kims jest kapitan Marchewa. Ale Marchewa nalezal do tej bardzo nielicznej grupy osob, ktore chyba lubily Vetinariego.

Oczywiscie, zyskalby tez jeszcze jeden czlowiek.

Do licha, pomyslal Vimes. To przeciez ja…

Znowu ktos przyszedl… Tym razem Vimes nie rozpoznal pukania. Otworzyl ostroznie.

— To ja, sir. Tyleczek.

— Wejdz. — Przyjemnie bylo wiedziec, ze chociaz jedna osoba na swiecie ma wiecej problemow od niego. — Jak stan jego lordowskiej mosci?

— Stabilny — zapewnil krasnolud.

— Smierc jest stabilna — zauwazyl Vimes.

— Chcialem powiedziec, ze jest zywy, sir, siedzi i czyta. Pan Paczek przygotowal jakas lepka ciecz, ktora smakuje wodorostami, sir, a ja zmieszalem troche soli Glooboola. Sir, pamieta pan tego staruszka w domu przy moscie?

— Jakiego sta… Aha. Tak. — Zdawalo mu sie, ze minelo juz strasznie duzo czasu. — Co z nim?

— No… kazal mi pan sie rozejrzec i… mam tu kilka obrazkow. To jeden z nich, sir.

Tyleczek wreczyl Vimesowi prawie calkiem czarny prostokat.

— Dziwne. Gdzie go zrobiles?

— No… zna pan te historie o oczach zabitego, sir?

— Przyjmij, ze nie odebralem edukacji w dziedzinie literatury, Tyleczek.

— No wiec mowia…

— Kto mowi?

— Oni, sir. No wie pan, oni.

— Ci sami ludzie, ktorzy sa „wszystkimi” we „wszyscy wiedza”? Ci, ktorzy tworza „spoleczenstwo”?

— Tak jest, sir. Tak sadze, sir.

— Ach, ci. — Vimes machnal reka. — Mow dalej.

— Mowia, ze ostatnie, co widzi umierajacy, pozostaje odbite w jego zrenicach.

— O to chodzi… Ale to tylko stare bajki.

— Tak. Wlasciwie to dziwne. Znaczy, gdyby to nie byla prawda, mozna by przypuszczac, ze nie przetrwa… W kazdym razie zdawalo mi sie, ze dostrzegam malenka iskierke, wiec zanim odbicie zniknelo, kazalem chochlikowi namalowac naprawde duzy obrazek. I w samym srodku…

— Czy chochlik nie mogl sam tego wymyslic? — Vimes raz jeszcze przyjrzal sie obrazkowi.

Вы читаете Na glinianych nogach
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату