boso…
— I wyniescie ten dywan. Poszukajcie innego.
Co jeszcze?
Wszedl Detrytus, skinal Cudowi glowa i rozejrzal sie uwaznie. Chwycil odrapane krzeslo.
— Musi wystarczyc — stwierdzil. — Jak bedzie chcial, moge wylamac oparcie.
— Co? — zdziwil sie Cudo.
— Paczek kazal przyniesc probke stolca — wyjasnil Detrytus i wyszedl.
Cudo otworzyl juz usta, zeby go zatrzymac, ale tylko wzruszyl ramionami. Im mniej mebli, tym lepiej.
To chyba juz wszystko, jesli nie chce zrywac tapety ze scian.
Sam Vimes wygladal przez okno.
Vetinari nie dbal specjalnie o ochrone. Zwykl korzystac — to znaczy nadal korzystal — z ludzi, ktorzy probowali jego potraw, ale byla to dosc powszechnie stosowana metoda. Owszem, Vetinari dodal do tego wlasny, szczegolny manewr. Jako jego kosztujacy — dobrze traktowani i oplacani — pracowali wylacznie synowie glownego kucharza. Jednak poczucie bezpieczenstwa wynikalo raczej z faktu, ze byl odrobine bardziej uzyteczny zywy niz martwy, i to z punktu widzenia wszystkich zainteresowanych. Wielkie i potezne gildie nie lubily go, ale wolaly miec go u wladzy, niz chocby myslec o kims z konkurencyjnej gildii zasiadajacym w Gabinecie Podluznym. Poza tym Vetinari gwarantowal stabilnosc. Byla to zimna, kliniczna odmiana stabilnosci, ale jego geniusz odkryl, ze wlasnie stabilnosci ludzie pragna najbardziej.
Powiedzial kiedys Vimesowi — w tym wlasnie pokoju, stojac przy tym wlasnie oknie: „Wydaje im sie, Vimes, ze chca dobrych rzadow i sprawiedliwosci dla kazdego, ale czego tak naprawde pragna w glebi swych serc? Tylko tego, zeby wszystko toczylo sie tak jak zawsze, zeby jutro bylo takie samo jak dzisiaj”.
Odwrocil sie.
— Jaki ma byc moj nastepny ruch, Fred?
— Nie wiem, sir.
Vimes usiadl na krzesle.
— Pamietasz ostatniego patrycjusza, Fred?
— Starego lorda Snapcase’a? I jeszcze poprzedniego, lorda Windera. O tak. Wyjatkowo paskudne egzemplarze. Ten teraz przynajmniej nie chichotal i nie nosil sukienek.
Czas przeszly, pomyslal Vimes. Juz sie wkrada. Jeszcze nie bardzo przeszly, a juz coraz bardziej na czasie.
— Jakos cicho na dole — zauwazyl.
— Spiski nie robia duzo halasu, sir. Na ogol.
— Vetinari jeszcze nie umarl, Fred.
— Zgadza sie. Ale tak naprawde juz nie rzadzi.
Vimes wzruszyl ramionami.
— Chyba nikt chwilowo nie rzadzi.
— Mozliwe, sir. Ale z drugiej strony czlowiek nigdy nie wie, kiedy nagle dopisze mu szczescie. — Colon stal sztywno na bacznosc, ze wzrokiem wbitym w przestrzen i z glosem tak dobranym, by nie zdradzac absolutnie zadnych emocji.
Vimes rozpoznal te postawe. Sam jej uzywal, kiedy musial.
— O co ci chodzi, Fred?
— O nic szczegolnego, sir. To tylko takie powiedzenie.
Vimes oparl sie wygodniej.
Dzis rano wiedzialem, co mnie czeka tego dnia, myslal. Mialem spotkanie w sprawie tego nieszczesnego herbu. Potem rutynowa rozmowe z Vetinarim. Po obiedzie chcialem poczytac raporty, moze zajrzec, jak sobie radza w nowym komisariacie na Flaku, i wczesnie pojsc do lozka. A teraz Fred sugeruje… co?
— Posluchaj no, Fred. Jesli nawet ktos nowy obejmie rzady, to z pewnoscia nie ja.
— A ktoz to bedzie, sir? — Colon nadal mowil obojetnym, wypranym z emocji tonem.
— Skad mam wiedziec? To powinien byc…
Jakby gleboka szczelina otworzyla sie nagle przed nim, wsysajac wszystkie mysli.
— Mowisz o kapitanie Marchewie, Fred. Prawda?
— To mozliwe, sir. Mysle, ze zadna z gildii nie pozwoli rzadzic nikomu z innej gildii, a wszyscy lubia kapitana Marchewe, no i… no i kraza plotki, ze jest zastepca tronu, sir.
— Nie ma na to zadnych dowodow, sierzancie.
— Nie mnie o tym decydowac, sir. Nie znam sie na tych sprawach. Nie wiem, co mogloby byc dowodem — mowil Colon odrobine wyzywajaco. — Ale ma przeciez ten swoj miecz i znamie w ksztalcie korony, i… i przeciez wszyscy wiedza, ze jest krolem. To przez chryzne.
Charyzma, pomyslal Vimes. O tak, Marchewa ma charyzme. Sprawia, ze cos sie dzieje w glowach ludzi. Potrafilby nawet lamparta przekonac, zeby zrezygnowal, oddal swoje zeby i zajal sie praca dla dobra spolecznosci, co by naprawde zirytowalo starsze panie.
Vimes nie ufal charyzmie.
— Zadnych wiecej krolow, Fred.
— Tak jest, sir. A przy okazji, zjawil sie Nobby.
— Z kazda chwila dzien jest gorszy, Fred.
— Mowil pan, ze chce z nim porozmawiac o tych wszystkich pogrzebach, sir…
— No tak, nie ucieknie sie od obowiazkow. Dobrze, idz i powiedz mu, zeby tu przyszedl.
Vimes zostal sam.
Zadnych wiecej krolow. Mialby trudnosci z wyjasnieniem, dlaczego ich byc nie powinno, dlaczego sama koncepcja budzi w nim glebokie obrzydzenie. W koncu calkiem sporo patrycjuszy bylo rownie fatalnych jak krolowie. Ale byli… tak jakby… zli na rownych warunkach. U Vimesa prawdziwe zgrzytanie zebow wywolywal pomysl, ze krolowie sa jakby czyms innym niz normalni ludzie. Wyzsza forma zycia. W jakis sposob magiczna. Chociaz, niestety, tkwila w tym jakas magia. W Ankh-Morpork wciaz pelno bylo krolewskich tych czy owych — staruszkow, ktorym placono kilka pensow tygodniowo za wykonywanie paru pozbawionych znaczenia zadan. Na przyklad krolewski klucznik, straznik klejnotow koronnych, chociaz nie istnialy juz krolewskie klucze ani tym bardziej klejnoty koronne.
Monarchia jest jak mlecze na lace. Niewazne, ile glow sie zetnie, korzenie tkwia stale pod ziemia i tylko czekaja, by wypuscic nowe lodygi.
To bylo jak chroniczna choroba. Wydawalo sie, ze nawet najbardziej inteligentne osoby maja w umysle jakis ciemny zakatek, gdzie ktos wypisal: „Krolowie. Jaki to swietny pomysl”. Ktokolwiek stworzyl ludzkosc, wbudowal w nia powazny blad konstrukcyjny: sklonnosc do zginania kolan.
Ktos zastukal. Nie powinno byc mozliwe, by stukanie brzmialo ukradkowo, ale temu sie udalo. Mialo odpowiednia melodyke. Mowilo tylomozgowiu: jesli nikt nie odpowie, osoba, ktora stuka, i tak otworzy drzwi i wsliznie sie bokiem, po czym z pewnoscia zabierze wszystkie lezace na wierzchu papierosy, przeczyta cala korespondencje, jaka wpadnie jej w oko, zajrzy do kilku szuflad, lyknie po trochu ze wszystkich znalezionych butelek alkoholu, ale nie posunie sie do powaznego przestepstwa, poniewaz nie jest przestepca w sensie podejmowania decyzji moralnych, tylko tak jak lasica jest zla — jest to wbudowane w sama jej forme.
Bylo to stukanie wiele o sobie mowiace.
— Wejdz, Nobby! — zawolal ze znuzeniem Vimes.
Kapral Nobbs wsliznal sie bokiem. Byla to kolejna z jego szczegolnych umiejetnosci: potrafil wslizgiwac sie bokiem, nawet idac naprzod, nie tylko w bok.
Zasalutowal niezrecznie.
Ma w sobie cos absolutnie niezmiennego, uznal Vimes. Nawet Fred Colon przystosowal sie do zmian statusu Strazy Miejskiej, ale na kaprala Nobbsa nic nie moglo wplynac. Cokolwiek mu sie zdarzylo, zawsze tkwilo w nim cos fundamentalnie nobbsowatego…
— Nobby…
— Tak, sir?
— Ehm… Moze usiadz, Nobby.
Kapral Nobbs spojrzal podejrzliwie. Nie tak powinno sie zaczac zmywanie glowy.