— Tego… Fred mowil, ze chce sie pan ze mna widziec, panie Vimes, w zwiazku z godzinami sluzby…
— Chcialem? Ja chcialem? A rzeczywiscie. Nobby, na ilu pogrzebach swoich babek naprawde byles?
— No… na trzech — odparl Nobby z zaklopotaniem.
— Trzech?
— Okazalo sie, ze za pierwszym razem Niania Nobbs nie byla calkiem martwa.
— Wiec dlaczego tyle razy brales sobie wolne?
— Wolalbym nie mowic, sir.
— Dlaczego nie?
— Bo dostanie pan szalu, sir.
— Szalu?
— No wie pan, sir. Wscieknie sie pan.
— Mozliwe, Nobby. — Vimes westchnal. — Ale to drobiazg w porownaniu z tym, co sie bedzie dzialo, jesli nie powiesz.
— Chodzi o to, ze jest trzystula… trzysetna rusz… trzysta lat mija w przyszlym roku i beda rozne uroczystosci, panie Vimes.
— Tak?
Nobby nerwowo oblizal wargi.
— Bo nie chcialem prosic o wolne jakos specjalnie. Fred mowil, ze denerwuje pana to wszystko. Ale… wie pan przeciez, ze naleze do Obranych Orzechow, sir…
Vimes kiwnal glowa.
— Do tych blaznow, ktorzy przebieraja sie i udaja, ze walcza w dawnych bitwach tepymi mieczami.
— Do Towarzystwa Re-Kreacji Historii w Ankh-Morpork, sir — poprawil go Nobby z wyrzutem.
— To wlasnie powiedzialem.
— No wiec mamy na te uroczystosci rekreowac bitwe o Ankh-Morpork. A to wymaga dodatkowych cwiczen.
— Sprawa zaczyna nabierac sensu. — Vimes ze znuzeniem pokiwal glowa. — Maszerowales tam i z powrotem z blaszana halabarda, tak? W czasie sluzby?
— Tego… niezupelnie, panie Vimes. Bo ja, no… prawde mowiac, to jezdzilem tam i z powrotem na swoim bialym rumaku.
— Tak? Bawisz sie w generala?
— Troche wiecej niz generala, sir.
— Mow dalej.
Grdyka Nobby’ego poruszyla sie nerwowo.
— Eee… bo mam byc krolem Lorenzo, sir. No wie pan… tym ostatnim krolem, co to go panski… no…
Atmosfera stala sie lodowata.
— Ty… masz byc… — zaczal Vimes, obierajac kazde slowo niczym posepne grono gniewu.
— Mowilem, ze dostanie pan szalu — przypomnial Nobby. — I Fred Colon tez mowil, ze dostanie pan szalu.
— Dlaczego jestes…
— Ciagnelismy losy, sir.
— I przegrales?
Nobby wiercil sie pod wzrokiem komendanta.
— Wlasciwie… nie, nie calkiem przegralem. Niedokladnie. Bardziej tak jakby wygralem, sir. Wszyscy chcieli go zagrac. Wiadomo, dostaje sie konia, dobry kostium i wszystko, sir. No i przeciez byl krolem, kiedy sie zastanowic.
— Ten czlowiek byl potworem!
— No ale to sie dzialo bardzo dawno temu, sir — przekonywal Nobby.
Vimes uspokoil sie troche.
— A kto wyciagnal los Kamiennej Geby Vimesa?
— No wiec… tego…
— Nobby!
Nobby zwiesil glowe.
— Nikt, sir. Nikt nie chcial go zagrac, sir. — Kapral przelknal sline, po czym mowil dalej predko, jak czlowiek, ktory chce juz miec za soba najgorsze: — Dlatego zrobimy taka kukle ze slomy, sir, zeby ladnie sie palila, kiedy wieczorem wrzucimy ja do ogniska. I beda fajerwerki, sir — dodal z przerazajaca pewnoscia.
Twarz Vimesa znieruchomiala. Nobby wolal, kiedy ludzie krzyczeli. Na niego prawie zawsze ktos krzyczal. Z krzykiem sobie radzil.
— Nikt nie chcial byc Kamienna Geba Vimesem — rzekl lodowatym tonem Vimes.
— Z powodu tego, ze byl po stronie przegranych, sir.
— Przegranych? Zelaznoglowi Vimesa zwyciezyli. On sam przez szesc miesiecy rzadzil miastem.
Nobby znowu zaczal sie wiercic.
— Niby tak, ale… Wszyscy w Towarzystwie Re-Kreacji Historii uwazaja, ze nie powinien, sir. Mowia, ze tylko mial szczescie. W koncu sily krola mialy przewage dziesieciu na jednego, a on mial kurzajki, sir. I w ogole dran byl z niego, jak sie zastanowic. Odrabal krolowi glowe, sir. Trzeba byc paskudnym typem, zeby zrobic cos takiego, sir. Za panskim przeproszeniem, panie Vimes.
Vimes pokrecil glowa. W koncu jakie to ma znaczenie? (Ale mialo, gdzies w glebi). Wszystko to dzialo sie dawno temu. Niewazne, co o tym mysli banda zwariowanych romantykow. Fakty to fakty.
— Dobrze, rozumiem — rzekl. — To wlasciwie nawet zabawne. Bo mam ci jeszcze cos do powiedzenia, Nobby.
— Tak, sir? — spytal Nobby z wyrazna ulga.
— Pamietasz swojego ojca?
Nobby wygladal, jakby znowu mial wpasc w panike.
— Co to za pytanie, zeby je tak nagle komus zadac, sir?
— Zwykla towarzyska ciekawosc.
— Starego Sconnera, sir? Nie za bardzo, sir. Nie widywalem go czesto, chyba tylko wtedy, kiedy zandarmi przychodzili, zeby go wywlec ze strychu.
— A wiesz cos na temat swoich, hm, antenatow?
— To zwykle klamstwo, sir. Nie mam zadnych antenatow, niewazne, co ludzie mowia.
— Aha. Dobrze. Hm… Tak naprawde nie wiesz, co to znaczy „antenat”, co, Nobby?
Nobby poruszyl sie niespokojnie. Nie lubil byc wypytywany przez policjantow, zwlaszcza ze sam byl jednym z nich.
— Nie tak dokladnie, sir.
— Nikt ci nigdy nie opowiadal o twoich praszczurach? — Na twarzy Nobby’ego znowu pojawil sie wyraz leku, wiec Vimes dodal szybko: — O twoich przodkach?
— Tylko o starym Sconnerze, sir. Sir… jesli to wszystko ma prowadzic do pytania o te worki warzyw, co zginely ze sklepu przy Kopalni Melasy, to nie bylem nawet w poblizu…
Vimes machnal reka.
— Nie zostawil ci… czegos? Czegokolwiek?
— Tylko pare blizn, sir. I moj dziwny lokiec, co czasem boli na zmiane pogody. Zawsze sobie przypominam starego Sconnera, kiedy wiatr wieje od Osi.
— Aha. No tak.
— No i to, ma sie rozumiec. — Nobby wsunal reke pod rdzewiejacy napiersnik.
To takze bylo zdumiewajace. Nawet pancerz sierzanta Colona mogl polyskiwac, choc nie az blyszczec. Ale dowolny metal znajdujacy sie blisko skory Nobby’ego szybko ulegal korozji.
Kapral wyciagnal rzemien zawiazany na szyi. Wisial na nim zloty pierscien. Mimo ze zloto nie rdzewieje, pierscien pokryty byl patyna.
— Zostawil mi to, kiedy lezal na lozu smierci — wyjasnil Nobby. — Kiedy mowie „zostawil”…
— Powiedzial cos wtedy?
— No tak, rzeczywiscie. Powiedzial „Oddaj to, maly lobuzie!”, sir. Widzi pan, nosil go na rzemyku na szyi,