kiedy lapalismy Guziarza z alei Parkowej. Nic sie obok niego nie przesliznie. Kapral Swidersson patroluje korytarz, funkcjonariusz Buogsbratason ma sluzbe pietro nizej, a funkcjonariusze Flint i Morena siedza w pokojach po obu stronach panskiego. Sierzant Detrytus bedzie robil czeste obchody i jesli ktos tylko sie zdrzemnie, skopie mu tylek, sir, a pan bedzie o tym wiedzial, bo ten biedak wpadnie tu przez sciane.
— Dobra robota, Vimes. Czy slusznie mi sie wydaje, ze wszyscy moi straznicy nie sa ludzmi? Chyba same trolle i krasnoludy.
— Tak jest bezpieczniej, sir.
— Pomyslales o wszystkim, Vimes.
— Mam nadzieje, sir.
— Dziekuje, Vimes. — Patrycjusz usiadl i zgarnal ze stolika przy lozku mase papierow. — A teraz nie pozwol mi sie zatrzymywac.
Vimes otworzyl usta.
— Jeszcze cos, komendancie?
— No… raczej nie, sir. Chyba bedzie lepiej, jak sobie juz pojde, sir.
— Jesli ci to nie przeszkadza. Jestem pewien, ze w moim gabinecie czeka mnostwo papierkowej roboty, wiec bylbym zobowiazany, gdybys poslal kogos po nia.
Vimes zamknal za soba drzwi — troche mocniej, niz bylo to konieczne. Bogowie, Vetinari doprowadzal go do szalu, na przemian spuszczajac ze smyczy i odsylajac do budy, jak psa. Mial tylez poczucia wdziecznosci co aligator. Patrycjusz polegal na Vimesie, ze wykona swoje obowiazki… Wiedzial, ze je wykona, i tylko tyle uwagi poswiecal jego osobie. Ale pewnego dnia Vimes mu pokaze. Pewnego dnia…
… wykona swoje przeklete obowiazki, naturalnie, bo przeciez nie potrafi inaczej. Ale swiadomosc tego tylko pogarszala mu nastroj.
Przed palacem unosila sie gesta i zolta mgla. Vimes skinal straznikom przy drzwiach, po czym wpatrzyl sie w lepkie, wirujace kleby.
Droga do komendy w Pseudopolis Yard biegla niemal w linii prostej. Mgla sciagnela do miasta wczesniejszy zmrok. Niewielu ludzi pozostalo na ulicach — siedzieli w domach, uszczelniajac okna przed wilgotnymi strzepami, ktore zdawaly sie przesaczac wszedzie.
Tak… puste ulice, chlodny wieczor, wilgoc w powietrzu…
Potrzebowal jeszcze tylko jednej rzeczy, zeby wszystko bylo doskonale. Odeslal lektyke do domu, a sam wrocil do straznikow.
— Jestes funkcjonariusz Lucker, tak?
— Tak jest, sir Samuelu.
— Jaki nosisz numer buta?
Lucker zrobil przerazona mine.
— Slucham, sir?
— To przeciez proste pytanie, czlowieku!
— Siedem i pol, sir.
— Od Pluggera przy Nowej Szewskiej? Te tanie?
— Tak jest!
— Nie moge pozwolic, zeby moi ludzie pilnowali palacu w tekturowych butach — oswiadczyl Vimes z udawana wesoloscia. — Zdejmujcie je, funkcjonariuszu! Wezmiecie moje. Troche sa zabrudzone wyvernowym… no, tym, co robia wyverny, ale beda pasowac. Nie stojcie tak z rozdziawiona geba! Dawaj swoje buty, czlowieku! Mozesz zatrzymac moje. Mam ich duzo.
Straznik patrzyl w zaleknionym zdumieniu, jak Vimes wciaga na nogi tanie buty, prostuje sie z zamknietymi oczami i tupie kilka razy.
— Aha — rzekl. — Jestem przed palacem, tak?
— Eee… Tak jest, sir. Wlasnie pan z niego wyszedl. To ten duzy budynek.
— Jasne — zgodzil sie Vimes z satysfakcja. — Ale wiedzialbym, ze tu jestem, nawet gdybym nie wyszedl.
— Eee…
— To bruk — wyjasnil. — Kamienie sa wyjatkowo duze i troche wglebione posrodku. Nie zauwazyles? Stopy, moj chlopcze! Bedziesz sie musial nauczyc nimi myslec!
Zdziwiony straznik patrzyl, jak komendant znika we mgle, tupiac radosnie.
Kapral Jasnie Oswiecony hrabia Ankh, Nobby Nobbs, pchnal drzwi komendy strazy i wtoczyl sie do srodka.
Sierzant Colon spojrzal na niego zza biurka i az syknal.
— Dobrze sie czujesz, Nobby? — zapytal i podbiegl, by podtrzymac kolege.
— To potworne, Fred. Potworne!
— Usiadz. Strasznie jestes blady.
— Zostalem wyniesiony, Fred — jeknal Nobby.
— Paskudna sprawa. Widziales, kto to zrobil?
Nobby bez slowa wreczyl sierzantowi zwoj, ktory wcisnal mu w reke Smok Herbowy Krolewski, i opadl na krzeslo. Wyciagnal zza ucha krociutki, recznie zwijany papieros i zapalil drzaca dlonia.
— Nie mam pojecia, i tyle. Czlowiek sie stara jak moze, nie wychyla sie, nie sprawia klopotow, az tu nagle cos takiego go spotyka.
Colon wolno przeczytal dokument; poruszal wargami, kiedy trafial na takie trudne slowa jak „czy” albo „tez”.
— Czytales to, Nobby? Tu pisza, ze jestes lordem!
— Ten staruch mowil, ze jeszcze musza duzo posprawdzac, ale mysli, ze sprawa jest jasna, wiesz, z tym pierscieniem i w ogole. Fred, co ja teraz zrobie?
— Bedziesz siedzial i jadl z sobolowych talerzy, mysle.
— Ale o to wlasnie chodzi, Fred. Nie ma w tym zadnych pieniedzy. Nie ma wielkiego domu ani ziemi. Nawet miedziaka.
— Jak to? Nic?
— Ani suszonego groszku, Fred.
— Myslalem, ze wyzsze warstwy maja cale worki pieniedzy.
— A ja jestem najwyzsza z wyzszych, Fred. Nie mam pojecia o lordowaniu. Nie chce nosic modnych ciuchow, chodzic na mysliwskie bale, i calej reszty tez nie chce.
Sierzant usiadl obok niego.
— Nie podejrzewales, ze masz takie hrabiowskie powiazania?
— No… mojego kuzyna Vincenta zamkneli kiedys za nieprzyzwoite napastowanie sluzacej ksieznej Quirmu.
— Pokojowki czy kuchennej?
— Chyba kuchennej.
— To sie pewnie nie liczy. Czy ktos jeszcze o tym wie?
— No, ona wiedziala, a potem powiedziala…
— Chodzi mi o twoje lordowanie.
— Tylko pan Vimes.
— No to nie ma problemu. — Colon oddal mu zwoj. — Nikomu nie musisz mowic. Wtedy nie bedziesz musial lazic w zlotych portkach ani polowac na balach, chyba ze cos zgubisz. Siedz tutaj, a ja zrobie ci kawe. Co ty na to? Przezyjemy jakos, nie martw sie.
— Zloty chlop z ciebie, Fred.
— To jest nas dwoch, jasnie panie. — Colon poruszyl znaczaco brwiami. — Zlapales dowcip? Zlapales?
— Przestan, Fred — poprosil ze znuzeniem Nobby.
Drzwi otworzyly sie nagle. Mgla wlala sie do srodka jak dym. W jej klebach jarzyla sie para czerwonych oczu. Strzepy oparu rozplynely sie po chwili, odslaniajac masywnego golema.
— Umk — powiedzial sierzant Colon.