normalnym umysle.
Czy mozna zatruc ksiazke? Ale… co z tego? Sa przeciez inne. Trzeba by wiedziec, ze bedzie te wlasnie przegladal, bez przerwy. A nawet wtedy jakos trzeba wprowadzic w niego trucizne. Czlowiek moze sie zadrapac raz, ale potem juz bedzie uwazal.
Vimes czasami troche sie niepokoil wlasna sklonnoscia do podejrzewania wszystkiego. Jesli czlowiek zaczyna sadzic, ze mozna kogos otruc slowami, to rownie dobrze moze oskarzyc tapete o wywolanie szalenstwa. Co prawda ten ohydny zielony kolor kazdego moglby doprowadzic do obledu…
— Bingely biip bip!
— No nie…
— To twoje budzenie, godzina szosta! Dzien dobry! Oto twoje dzisiejsze spotkania, Tutaj Wstaw Imie! Godzina dziesiata…
— Zamknij sie! Cokolwiek mialem na dzis w terminarzu, stanowczo nie…
Vimes przerwal. Odlozyl pudelko.
Wrocil do sekretarzyka. Jesli przyjac jedna stronice dziennie…
Lord Vetinari mial doskonala pamiec. Ale przeciez kazdy zapisuje rozne rzeczy, prawda? Nie mozna pamietac o wszystkich drobiazgach. Sroda: 15.00 rzady terroru; 15.15 oczyscic jame ze skorpionami…
Podniosl terminarz do ust.
— Zapisz notatke — polecil.
— Hurra! Mow smialo. Tylko nie zapomnij najpierw powiedziec „notatka”!
— Porozmawiac z… A niech to! Notatka: Co z dziennikiem Vetinariego?
— To wszystko?
— Tak.
Ktos zastukal delikatnie. Vimes ostroznie uchylil drzwi.
— Ach, to ty, Tyleczek.
Zamrugal. Cos mu nie pasowalo.
— Zaraz przygotuje te miksture pana Paczka. — Krasnolud spojrzal na lozko. — Oj… nie wyglada dobrze, co?
— Niech go przeniosa do innego pokoju — polecil Vimes. — Kaz sluzbie przygotowac nowa sypialnie, jasne?
— Tak jest, sir.
— A kiedy juz skoncza, wybierzesz inny pokoj, losowo, i tam go przeniesiesz. I zmienisz wszystko, rozumiesz? Kazdy mebel, wazon, dywanik…
— Eee… Tak jest.
Vimes zawahal sie. Wreszcie zrozumial, co go dreczylo przez ostatnie dwadziescia sekund.
— Tyleczek…
— Tak, sir?
— Ty… no… w uszach?
— Kolczyki, sir — wyjasnil nerwowo krasnolud. — Prezent od funkcjonariusz Angui.
— Naprawde? Nie, w porzadku… Nie sadzilem, ze krasnoludy nosza bizuterie, to wszystko.
— Jestesmy znane z pierscieni, sir.
— Tak, rzeczywiscie.
Pierscienie, tak. Nikt lepiej od krasnoluda nie wykuje magicznego pierscienia. Ale… magiczne kolczyki? Zreszta mniejsza z tym. Istnieja wody zbyt glebokie, by w nie brnac.
Podejscie sierzanta Detrytusa do takich spraw bylo niemal instynktownie prawidlowe. Cala palacowa sluzbe ustawil przed soba w szereg i wrzeszczal na nich ile sil.
Taki Detrytus na przyklad, myslal Vimes, zbiegajac po schodach. Pare lat temu zwykly prymitywny troll, a teraz wartosciowy funkcjonariusz strazy — pod warunkiem ze kaze mu sie powtarzac wszystkie rozkazy, by sprawdzic, czy na pewno zrozumial. Pancerz blyszczy mu chyba nawet bardziej niz Marchewy, poniewaz jego nie nudzi polerowanie. Opanowal tez policyjna robote w stylu praktykowanym przez wiekszosc sil porzadkowych wszechswiata, to znaczy, ogolnie rzecz biorac, wrzeszczy wsciekle na ludzi, az sie zalamia. Tylko z jednej przyczyny nie zaprowadzil jednotrollowych rzadow terroru: jego procesy myslowe latwo mogl zepchnac z toru ktos, kto probowal czegos przerazajaco chytrego, na przyklad bezposredniego zaprzeczenia.
— Wiem, zescie to zrobili! — krzyczal Detrytus. — Jak ta osoba, co to zrobila, sie nie przyzna, cala sluzba, ale cala, trafi do Tant i jeszcze wyrzucimy klucz! — Wskazal palcem krepa poslugaczke. — Tyzes to zrobila, przyznaj sie!
— Nie.
Detrytus przerwal na moment.
— Gdziezes byla wczoraj w nocy?! — zawolal po chwili. — Przyznaj sie!
— W lozku, oczywiscie.
— Aha! Niezla historyjka! Przyznaj sie, zawsze zes tam jest w nocy?
— Oczywiscie.
— Aha, przyznaj sie, masz swiadkow?
— Swintuch!
— Aha, czyli nie masz swiadkow, zes to zrobila, przyznawaj sie!
— Nie!
— No…
— Dobrze, wystarczy. — Vimes poklepal go po ramieniu. — Dziekuje, sierzancie. Na dzisiaj wystarczy. Czy sa tu wszyscy sluzacy?
Detrytus spojrzal groznie na szereg.
— I co? Wszyscy zescie sa?
Wsrod zebranych nastapilo pelne wahania szuranie nogami, po czym uniosla sie niepewna reka.
— Mildred Easy nie ma od wczoraj — poinformowal jej wlasciciel. — To pokojowka z gory. Jakis chlopak przekazal od niej wiadomosc. Musiala sie zobaczyc z rodzina.
Vimes poczul przebiegajacy mu po karku najdelikatniejszy dreszcz.
— Ktos wie, o co chodzi? — zapytal.
— Nie mam pojecia, prosze pana. Zostawila wszystkie swoje rzeczy.
— Dobrze. Sierzancie, zanim skonczycie sluzbe, poslijcie kogos, zeby jej poszukal. Potem mozecie sie troche przespac. Wy wszyscy idzcie i bierzcie sie do tego, co zwykle robicie. Aha… panie Drumknott?
Osobisty sekretarz Patrycjusza, ktory z przerazeniem obserwowal techniki pracy policyjnej w wykonaniu Detrytusa, spojrzal na Vimesa.
— Tak, panie komendancie?
— Co to za ksiazka? Czy to dziennik jego lordowskiej mosci?
Drumknott wzial ja i obejrzal.
— Na to wyglada, istotnie.
— Czy udalo sie panu zlamac szyfr?
— Nie wiedzialem, ze pisal szyfrem, komendancie.
— Co? Nigdy pan nie zagladal do tego dziennika?
— A czemu mialbym zagladac? Nie jest moj.
— Wie pan oczywiscie, ze poprzedni sekretarz probowal go zamordowac?
— Tak, prosze pana. Musze tez dodac, ze zostalem wyczerpujaco przesluchany przez panskich ludzi. — Drumknott otworzyl ksiazke i uniosl brwi.
— Co mowili? — zainteresowal sie Vimes.
Drumknott zastanowil sie.
— Niech pomysle… „Tyzes to zrobil, przyznaj sie, wszyscy cie widzieli, mamy tlum ludzi, ktorzy twierdza, ze tyzes to zrobil, zes to zrobil na pewno, przyznaj sie”. Taki byl ogolny temat przesluchania. Wtedy powiedzialem, ze to nie ja, co zdaje sie zaskoczylo przesluchujacego funkcjonariusza.
Delikatnie polizal palec i przewrocil kartke.
Vimes patrzyl na niego uwaznie.