W porannym powietrzu donosnie rozlegal sie odglos pracujacych pil. Kapitan Marchewa zastukal do bramy tartaku, ktora mu w koncu otworzono.
— Dzien dobry panu — powiedzial. — O ile sie orientuje, macie tutaj golema?
— Mielismy — odparl handlarz drewna.
— Ojej, nastepny — westchnela Angua.
To juz razem cztery. Ten w kuzni ukleknal pod mlotem, ten u kamieniarza byl teraz dziesiecioma palcami stop sterczacymi spod dwutonowego bloku piaskowca, pracujacego w dokach widziano ostatnio w rzece, kiedy maszerowal w strone morza, a teraz kolejny…
— Dziwna sprawa — mowil kupiec, stukajac piescia w piers golema. — Sidney opowiadal, ze pilowal twardo, az do chwili, kiedy odpilowal sobie glowe. Musze dzisiaj wyslac spory transport jesionowych desek. I kto je popiluje, jesli wolno spytac?
Angua podniosla glowe golema. Jesli w ogole mial na twarzy jakis wyraz, byl to wyraz absolutnego skupienia.
— A jeszcze — odezwal sie handlarz drewna — Alf mowil mi, ze zeszlej nocy slyszal pod Bebnem, jak to golemy morduja ludzi…
— Sledztwo trwa — odparl Marchewa. — A teraz, panie… Preble Skink, prawda? Panski brat ma sklep z olejem do lamp, na Kablowej? A panska corka jest pokojowka na uniwersytecie?
Handlarz drewna oslupial. No, ale Marchewa znal przeciez wszystkich.
— Tak…
— Czy panski golem opuscil tartak wczoraj wieczorem?
— No tak, dosc wczesnie. Chodzilo o jakis dzien swiety. — Popatrzyl nerwowo na pare straznikow. — Trzeba ich wtedy zwalniac, w przeciwnym razie slowa w ich glowie…
— A potem wrocil i pracowal przez cala noc?
— Tak. Co jeszcze moglby robic? Alf przyszedl na ranna zmiane i mowil, ze zobaczyl go, jak wychodzi z jamy pod pila, stoi chwile, a potem…
— Czy wczoraj cial sosnowe belki? — wtracila Angua.
— Zgadza sie. Gdzie ja teraz na szybko znajde drugiego golema, pytam?
— Co to jest? — Ze stosu trocin podniosla prostokat w drewnianych ramach. — Jego tabliczka, prawda?
Podala ja Marchewie.
— „Nie bedziesz zabijal” — przeczytal powoli Marchewa. — „Glina z mojej gliny. Wstyd”. Domysla sie pan moze, dlaczego to napisal?
— Nie mam pojecia — zapewnil Skink. — Zawsze robil rozne glupoty. — Poweselal nagle. — Zaraz, a moze go przymulilo? Rozumiecie? Glina… mul… Przymulilo?
— Niezwykle wrecz zabawne — stwierdzil posepnie Marchewa. — Zabiore tabliczke jako dowod. Do widzenia.
— Czemu pytalas o sosnowe belki? — zwrocil sie do Angui, kiedy wyszli juz na ulice.
— W tej piwnicy wyczulam zywice sosnowa.
— Zywica sosnowa to tylko zywica sosnowa, prawda?
— Nie. Nie dla mnie. Ten golem tam byl.
— Wszystkie byly. — Marchewa westchnal. — A teraz kolejno popelniaja samobojstwa.
— Nie mozna odebrac zycia, ktorego nie ma — przypomniala Angua.
— No to jak to nazwac? Niszczeniem wlasnosci? Zreszta teraz nie mozemy ich juz zapytac.
Stuknal w tabliczke.
— Udzielily nam odpowiedzi — rzekl. — Moze zdolamy ustalic, jak powinny brzmiec pytania.
— Jak to: nic? — zdumial sie Vimes. — To przeciez musi byc ksiazka! Lize palce, kiedy przewraca kartki, i codziennie przyjmuje mala dawke arszeniku! Przerazajaco sprytne!
— Przykro mi, sir. — Cudo cofnela sie o krok. — Nie ma nawet sladu. Nie wykryl go zaden test, jaki znam.
— Na pewno?
— Moge poslac ksiazke na Niewidoczny Uniwersytet. W budynku Magii Wysokich Energii skonstruowali nowy rezonator morficzny. Magia bez trudu…
— Lepiej nie — przerwal Vimes. — Nie mieszajmy do tego magow. Do licha! Przez pol godziny naprawde wierzylem, ze znalazlem…
Usiadl przy biurku. Cos nowego nie pasowalo teraz u krasnoluda, ale znowu nie bardzo mogl konkretnie stwierdzic, co to takiego.
— Cos nam tutaj ucieka, Tyleczek — powiedzial.
— Tak jest, sir.
— Przyjrzyjmy sie faktom. Jesli chcemy otruc kogos powoli, musimy podawac mu trucizne przez caly czas, a przynajmniej kazdego dnia. Wykluczylismy wszystko, co Patrycjusz moglby robic. Nie moze to byc powietrze w pokoju, przeciez codziennie tam bywamy. Nie jest to pozywienie, tego jestesmy praktycznie pewni. Czy cos go uzadlilo? Da sie zatruc komara? Potrzebny jest…
— Przepraszam, sir.
— Detrytus? Myslalem, ze nie masz sluzby.
— Kazalzem im dac mi ten adres do tej pokojowki, tej Easy, jak pan mowil — odparl ze stoickim spokojem Detrytus. — Zem poszedl, a tam rozni ludzie zagladali do srodka.
— Jak to?
— Sasiedzi i w ogole. Placzace kobiety kolo drzwi. Ale zem pamietal, co pan mowil o tym slowie na diplo…
— Dyplomacji — podpowiedzial Vimes.
— No. Nie wrzeszczec na ludzi i takie tam. Zem pomyslal, to delikatna sytuacja. I jeszcze rzucali we mnie roznymi rzeczami. No to zem wrocil tutaj. Zem zapisal ten adres. A teraz ide do domu.
Zasalutowal, zachwial sie lekko od silnego uderzenia w skron i wyszedl.
— Dziekuje, Detrytus — rzucil Vimes.
Spojrzal na kartke zapisana duzymi, okraglymi literami.
— Pierwsze pietro od tylu, ulica Kogudziobna 27 — przeczytal. — Cos takiego!
— Zna pan te okolice, sir?
— Powinienem. Urodzilem sie na tej ulicy. To jeszcze za Mrokami. Easy, Easy… Tak. Teraz sobie przypominam. Mieszkala tam pani Easy. Chuda kobieta. Duzo szyla. Liczna rodzina. No, wszystkie rodziny mielismy tam liczne, to byl jedyny sposob, zeby sie rozgrzac…
Zmarszczyl czolo, wpatrzony w kartke. To chyba nie jest zaden konkretny trop. Pokojowki zawsze braly wolne, zeby odwiedzac swoje matki, kiedy zdarzaly sie jakies rodzinne klopoty. Jak to mowila jego babcia? „Twoj syn jest synem, poki nie wezmie sobie zony, ale corka jest corka do konca zycia”. Wyslanie tam straznika prawie na pewno bedzie strata czasu…
— No, no… Kogudziobna…
Znowu spojrzal na kartke. Rownie dobrze mozna by ja nazwac Aleja Wspomnien. Nie, na pewno nie warto marnowac sil strazy na takie bezsensowne wyprawy. Ale on sam moze zajrzec. Po drodze. Moze dzisiaj…
— Ehm… Tyleczek?
— Tak, sir?
— Na twoich… na wargach. Czerwone. Na wargach…
— Szminka, sir.
— Och… no tak. Szminka? Swietnie. Szminka.
— Dala mi ja funkcjonariusz Angua, sir.
— To ladnie z jej strony — przyznal Vimes. — Tak sadze.
Nazywano ja Sala Szczurow. W teorii z powodu wystroju. Ktorys z bylych mieszkancow palacu uznal, ze fresk z tanczacymi szczurami bedzie prawdziwym przebojem dekoratorskim. Szczurzy desen zdobil dywan. Na