— A co z magami? — zapytal Boggis.
— Nigdy sie nie mieszaja w sprawy publiczne. Wystarczy zapewnic im cztery miesne posilki dziennie i uchylac przed nimi kapelusza, a sa zadowoleni. Nie znaja sie na polityce.
Milczenie, jakie nastapilo, przerwala krolowa Molly z Gildii Zebrakow.
— A co z Vimesem?
Downey wzruszyl ramionami.
— Jest sluga miasta.
— O to mi wlasnie chodzi.
— Przeciez to my reprezentujemy miasto.
— Ha! On nie widzi tego w ten sposob. I wiecie tez, co mysli o krolach. To przeciez Vimes scial glowe ostatniemu. To wlasnie linia, ktora uwaza, ze cios toporem rozwiaze wszystkie problemy.
— Dobrze wiesz, Molly, ze Vimes chetnie odrabalby tym toporem glowe Vetinariemu, gdyby sadzil, ze mu to ujdzie. Mysle, ze nie bedzie rozpaczal.
— To mu sie nie spodoba. Tylko tyle chcialam powiedziec. Vetinari pilnuje, zeby Vimes chodzil naladowany. Nie wiadomo, co bedzie, kiedy wyladuje sie w jednej chwili…
— Jest urzednikiem publicznym! — burknal Downey.
Krolowa Molly zrobila zlosliwa mine, co nie bylo trudne dla kogos tak bogato wyposazonego przez nature, i odsunela sie od stolu.
— Wiec tak wyglada nowy lad? — mruknela. — Grupa zwyczajnych ludzi siada przy stole i nagle swiat staje sie zupelnie inny? Owce odwracaja sie i atakuja pasterza?
— Dzis wieczorem planowane jest
Vimes tlumaczyl sobie, ze tak naprawde chce sprawdzic postepy prac przy nowym komisariacie na Flaku. Kogudziobna lezala zaraz za rogiem. Zajrzy tam nieoficjalnie. Nie warto posylac kogos specjalnie, i tak wszyscy maja dosc roboty z tymi morderstwami, Vetinarim i antyslabowa krucjata Detrytusa.
Skrecil na rogu i zatrzymal sie.
Niewiele sie zmienilo. To go zaszokowalo. Po… och, po zbyt wielu latach rzeczy nie mialy prawa pozostawac niezmienione.
Ale sznury z praniem wciaz krzyzowaly sie nad ulica pomiedzy starymi, szarymi budynkami. Farba wciaz sie luszczyla, tak jak zawsze luszczy sie tania farba, polozona na drewnie zbyt starym i zmurszalym, by je malowac. Ludzie z Kogudziobnej byli za biedni, zeby stac ich bylo na porzadna farbe, ale tez zbyt dumni, by po prostu bielic sciany wapnem.
No i ulica byla troche wezsza, niz ja zapamietal. To wszystko.
W przeciwienstwie do Mrokow, ulica Kogudziobna byla czysta ta przerazajaca, pusta czystoscia, ktora powstaje, kiedy ludzie nie moga sobie pozwolic na marnowanie smieci. Poniewaz mieszkancy Kogudziobnej byli gorzej niz biedni — oni nie zdawali sobie nawet sprawy, jak bardzo sa biedni. Gdyby ich zapytac, powiedzieliby pewnie cos w rodzaju „nie moge narzekac” albo „inni maja o wiele gorzej niz my”, czy tez „zawsze jakos trzymalismy sie na powierzchni i nikomu nic nie jestesmy winni”.
Slyszal niemal glos swojej babci: „Nikt nie jest za biedny, zeby kupic mydlo”. Oczywiscie, wielu bylo. Ale na Kogudziobnej i tak kupowali mydlo. Na stole moglo nie byc nic do jedzenia, ale na bogow, zawsze byl dobrze wyszorowany. Taka jest Kogudziobna, gdzie czlowiek zywi sie glownie swoja duma.
Swiat znalazl sie w chaosie, pomyslal Vimes. Funkcjonariusz Wizytuj powiedzial mu kiedys, ze cisi posiada go na wlasnosc — a co ci biedacy narobili, zeby zasluzyc na cos takiego?
Ci z Kogudziobnej odsuneliby sie na bok, zeby przepuscic cichych. Bo tym, co trzymalo ich na tej ulicy, psychicznie i fizycznie, bylo niejasne przekonanie, ze istnieja zasady. Szli przez zycie pelni cichego, odruchowego strachu, ze nie do konca ich przestrzegaja.
Mowi sie, ze jest jedno prawo dla bogatych i drugie dla biedakow, ale to nieprawda. Nie ma zadnego prawa dla tych, ktorzy stanowia prawo, i zadnego dla niepoprawnych przestepcow. Wszystkie prawa i zasady powstaly dla ludzi tak glupich, by myslec jak mieszkancy Kogudziobnej.
Panowala dziwna cisza. Normalnie powinny wszedzie biegac chmary dzieciakow, wozki powinny jechac w strone portu, ale dzisiaj ulica wygladala jak wymarla.
Na srodku drogi zauwazyl wykreslone kreda linie do gry w klasy.
Poczul, ze miekna mu kolana. Wciaz tu sa… Kiedy ostatni raz je widzial? Trzydziesci piec lat temu? Czterdziesci? Musieli tysiace razy rysowac i przerysowywac te kwadraty.
Kiedys calkiem dobrze sobie radzil. Oczywiscie, grali w klasy wedlug regul Ankh-Morpork. Zamiast kopac kamien, kopali Williama Scugginsa. Byla to kolejna z wielu pomyslowych zabaw, wymagajacych kopania, gonienia albo skakania na Williama Scugginsa, az w koncu robil ten swoj slynny numer z drgawkami, zaczynal toczyc piane z ust i sam siebie bic z calej sily.
Vimes potrafil trafic Williamem w dowolnie wybrany kwadrat w dziewieciu probach na dziesiec. Za dziesiatym razem William ugryzl go w noge.
Za tamtych dni dreczenie Williama i szukanie jedzenia sprawialy, ze zycie wydawalo sie proste i nieskomplikowane. Nie bylo az tak wielu pytan, na ktore czlowiek nie znal odpowiedzi — moze z wyjatkiem tego, co zrobic, zeby rana na nodze przestala sie jatrzyc.
Sir Samuel rozejrzal sie po pustej ulicy, po czym noga wygarnal z rynsztoka kamien. Kopnal go dyskretnie na pierwszy kwadrat, poprawil plaszcz, skoczyl, znow skoczyl, odwrocil sie, skoczyl…
Co krzyczeli wtedy podczas gry? „Ene, due, ocet z pieprzem, sol z musztarda jeszcze lepsze”? Nie? A moze te wyliczanke, ktora zaczynala sie od „William Scuggins jest petakiem”? Teraz bedzie go to meczyc przez caly dzien.
Po drugiej stronie ulicy otworzyly sie drzwi. Vimes znieruchomial z uniesiona noga, gdy powoli i niezgrabnie wyszli dwaj czarno ubrani ludzie.
Niezgrabnie, bo niesli trumne.
Naturalna powaga sytuacji zostala nieco zredukowana przez fakt, ze musieli sie przeciskac i ciagnac trumne za soba, by dwaj pozostali przeszli bokiem na ulice.
Vimes opamietal sie na czas, by postawic stope na ziemi. A po chwili opamietal sie bardziej i z szacunkiem zerwal z glowy helm.
Pojawila sie druga trumna. O wiele mniejsza — nioslo ja tylko dwoch ludzi, a i tak bylo o jednego za duzo.
Kiedy wysypywali sie za nimi zalobnicy, Vimes nerwowo grzebal w kieszeni, szukajac kartki, jaka dostal od Detrytusa. Sama scena byla na swoj sposob zabawna, jak ta cyrkowa sztuczka, kiedy zatrzymuje sie powoz i ze srodka wypada kilkunastu klaunow. Domy mieszkalne w tej okolicy rownowazyly niewielka liczbe pokoi wielka liczba zamieszkujacych je osob.
Znalazl i rozwinal papier. Pierwsze pietro od tylu, Kogudziobna 27.
To wlasnie tutaj. Zjawil sie akurat na pogrzeb. Na dwa pogrzeby.
— Wyglada na to, ze niedobrze jest dzisiaj byc golemem — stwierdzila Angua. W rynsztoku lezala gliniana dlon. — To juz trzeci, ktorego znajdujemy rozbitego.
Przed nimi cos trzasnelo glosno i przez okno wylecial krasnolud — mniej wiecej poziomo. Zelazny helm skrzesal iskry na kamieniach, ale jego wlasciciel podniosl sie szybko i wszedl z powrotem przez drzwi obok.
Opuscil lokal oknem w chwile pozniej, ale tym razem przechwycil go Marchewa. Postawil krasnoluda na ziemi.
— Witam, panie Rudomlocie! Jak zdrowie? I co sie tam dzieje?
— To ten demon Swidro, kapitanie Marchewa! Powinniscie go aresztowac!
— Czemu? Co takiego zrobil?
— Trul ludzi. To takiego!
Marchewa zerknal na Angue, a potem znow na Rudomlota.
— Trucizna? — zapytal. — To bardzo powazne oskarzenie.
— Mnie pan to mowi? Cala noc nie moglem zasnac, pani Rudomlotowa tez nie! Nie zastanawialem sie nad