tym specjalnie, dopoki nie przyszedlem tu rano i spotkalem innych, co tez sie skarzyli… — Krasnolud usilowal wyrwac sie z chwytu Marchewy. — Wie pan co? Zajrzelismy do jego chlodni i wie pan co? Wie pan co, kapitanie? Wie pan, co sprzedawal jako mieso?
— Prosze mowic.
— Wieprzowine i wolowine!
— Cos takiego!
— I baranine!
— No, no…
— Prawie w ogole nie mial tam szczurow!
Marchewa pokrecil glowa nad ta nieuczciwoscia handlarzy.
— A Snori Buogssonawujasson mowi, ze wczoraj zamowil szczurza niespodzianke i przysiega, ze byly w niej kosci kurczaka!
Marchewa puscil krasnoluda.
— Zostan tutaj — nakazal Angui i pochylajac glowe, wszedl do delikatesow Jama Swidry.
Topor pofrunal ku niemu. Pochwycil go z roztargnieniem i odrzucil na bok.
— Au!
Przed lada klebily sie krasnoludy. Bojka dawno juz minela etap, kiedy miala cokolwiek wspolnego z tematem wyjsciowym. A ze chodzilo o krasnoludy, walka trwala nadal — o sprawy tak zyciowo istotne, jak to, czyj dziadek trzysta lat temu ukradl czyjemu dzialke gornicza i czyj topor dotyka teraz czyjej grdyki.
Jednak sama obecnosc Marchewy wywierala dziwny wplyw na obecnych. Bojka ucichla stopniowo. Walczacy starali sie wygladac jak ktos, kto tylko przypadkiem stanal akurat w tym miejscu. Nagle i powszechnie rozlegly sie sformulowania w stylu:
— Topor? Jaki topor? Ach, ten topor! Wlasnie pokazywalem go mojemu przyjacielowi Bjornowi. Dobry stary Bjorn chcial sie wczuc w atmosfere.
— No dobrze — przerwal im Marchewa. — O co chodzi z ta trucizna? Pan Swidro pierwszy.
— To demoniczne klamstwo! — zakrzyknal Swidro gdzies spod spodu. — Prowadze przyzwoita restauracje! Stoliki sa u mnie tak czyste, ze mozna z nich jesc kolacje!
Marchewa uniosl dlon, by uciszyc wywolane tym stwierdzeniem glosy protestu.
— Ktos mowil cos o szczurach.
— Tlumaczylem im, ze uzywam tylko najlepszych szczurow! — wolal Swidro. — Dobre, pulchne szczury z najlepszych lokalizacji. Nie te wasze dzikusy z latryn. I nielatwo je zdobyc, moge was zapewnic!
— A kiedy nie moze ich pan zdobyc, panie Swidro? — spytal Marchewa.
Swidro milczal przez chwile. Bardzo trudno bylo klamac kapitanowi w oczy.
— Rzeczywiscie — wymamrotal. — Moze faktycznie, kiedy nie wystarcza szczurow, czasem tak jakby domieszam do zapasow pare kurczakow, i moze tez odrobine dodatkowej wolowiny…
— Ha! Odrobine? — podniosly sie kolejne glosy.
— Wlasnie! Powinien pan obejrzec jego chlodnie, panie Marchewa!
— Tak! On bierze stek, wycina w nim male nozki i polewa je szczurzym sosem!
— Sam nie wiem, czlowiek stara sie jak najlepiej po bardzo rozsadnych cenach i taka go wdziecznosc spotyka? — bronil sie rozgoraczkowany Swidro. — I tak ciezko jest zwiazac koniec z koncem!
— I nawet nie robisz ich z odpowiedniego miesa!
Marchewa westchnal. W Ankh-Morpork nie obowiazywaly zadne prawa dotyczace zdrowia i higieny. Ich wprowadzenie przypominaloby instalacje w piekle czujnikow dymu.
— No dobrze — powiedzial. — Ale przeciez nie mozna sie otruc stekiem. Nie, powaznie. Nie. Nie, zamknijcie sie wszyscy! Nie, nie interesuje mnie, co wam tlumaczyla mama. A teraz, Swidro, chce sie dowiedziec czegos o tych zatruciach.
Swidro podniosl sie chwiejnie.
— Wczoraj wieczorem przygotowalismy szczurza niespodzianke na doroczny bankiet Synow Krwawego Topora — powiedzial. Wszyscy jekneli choralnie. — I to byl szczur. — Podniosl glos, by przekrzyczec narzekania. — Nie mozna uzyc niczego innego… Sluchajcie! Przeciez z ciasta musza sterczec ich nosy, nie? Najlepsze szczury, jakie mielismy od dawna, musze przyznac.
— I wszyscy potem chorowaliscie? — Marchewa wyjal notes.
— Cala noc pot mnie zalewal!
— Nie widzialem wyraznie!
— Znam chyba na pamiec kazda dziurke po seku w drzwiach wychodka!
— Zapisze to jako „zdecydowanie tak”. Czy na bankiecie podawano cos jeszcze?
— Vole-au-vents i krem szczurowy. Wszystko higienicznie przygotowane.
— Co to znaczy „higienicznie przygotowane”? — zapytal Marchewa.
— Kucharz dostal polecenie, zeby potem dokladnie umyc rece.
Zebrane krasnoludy zgodnie pokiwaly glowami. To rzeczywiscie wyjatkowo higieniczne — nikt by przeciez nie chcial, zeby dookola biegali ludzie z zaszczurzonymi rekami.
— Przeciez wszyscy jadacie u mnie od lat! — zawolal Swidro, wyczuwajac, ze opinia przechyla sie lekko w jego strone. — I pierwszy raz mieliscie jakies problemy. Moje szczury sa slawne!
— Panskie kurczaki tez beda slawne — stwierdzil Marchewa.
Tym razem wszyscy sie rozesmiali, nawet Swidro.
— No dobra, przepraszam za te kurczaki. Ale to byly albo one, albo bardzo nedzne szczury, a wiecie, ze kupuje tylko od Ciut Szalonego Artura. Jemu mozna wierzyc, cokolwiek jeszcze sie o nim mowi. Nikt nie dostarcza lepszych szczurow. Wszyscy to wiedza.
— Chodzi o tego Ciut Szalonego Artura z ulicy Blyskotnej?
— Tak. I zwykle nie ma na nich zadnego sladu.
— Zostaly panu jakies?
— Jeden czy dwa… — Swidro zirytowal sie nagle. — Chyba pan nie mysli, ze Artur je zatrul, co? Nigdy nie ufalem temu malemu draniowi!
— Sledztwo trwa — odparl Marchewa. Schowal notes. — Chcialbym dostac kilka szczurow. Tych szczurow. Na wynos.
Zerknal na menu, poklepal sie po kieszeniach i spojrzal pytajaco na Angue za drzwiami.
— Nie musisz ich kupowac — powiedziala z westchnieniem. — Sa dowodem rzeczowym.
— Nie wolno nam ograbiac uczciwego kupca, ktory mogl byc ofiara niezawinionych okolicznosci.
— Chce pan keczup? — zapytal Swidro. — Ale za keczup placi sie dodatkowo.
Karawan jechal powoli ulicami miasta. Wygladal na dosc kosztowny, ale to typowe dla Kogudziobnej. Ludzie odkladali pieniadze. Vimes pamietal to. Zawsze odkladalo sie pieniadze na Kogudziobnej. Trzeba bylo oszczedzac na deszczowe dni, chocby juz trwala ulewa. I czlowiek ze wstydu by umarl, gdyby sasiedzi pomysleli, ze stac go tylko na tani pogrzeb.
Pol tuzina ubranych na czarno zalobnikow maszerowalo za powozem, a za nimi moze dwudziestka ludzi, ktorzy starali sie przynajmniej wygladac szacownie.
Vimes w bezpiecznej odleglosci podazal za konduktem az do cmentarza przy swiatyni Pomniejszych Bostw, gdzie ukryl sie niezbyt zrecznie miedzy nagrobkami. Kaplan mamrotal swoje modly.
Bogowie uczynili mieszkancow ulicy Kogudziobnej ubogimi, uczciwymi i zapobiegliwymi, myslal Vimes. Rownie dobrze mogli powiesic im na plecach kartki „Kopnij mnie” i zalatwic sprawe do konca. A mimo to mieszkancy ulicy Kogudziobnej ciazyli ku religii, w kazdym razie takiej niezbyt demonstracyjnej. Zawsze odkladali troche zycia na deszczowa wiecznosc.
W koncu zebrani wokol grobu rozeszli sie i powedrowali z powrotem, z ta bezcelowoscia ludzi, ktorzy wiedza, ze najblizsza przyszlosc zawiera kanapki z szynka.
W najwiekszej grupce Vimes spostrzegl zaplakana mloda kobiete. Zblizyl sie ostroznie.
— Przepraszam… czy Mildred Easy? — zapytal.
Kiwnela glowa.
— Kim pan jest? — Ocenila wzrokiem kroj jego plaszcza i dodala: — …Sir?
— Czy to byla starsza pani Easy, niegdys krawcowa? — upewnil sie Vimes, delikatnie prowadzac ja na