bok.
— Tak.
— A… ta mniejsza trumna?
— To byl nasz William…
Dziewczyna wygladala, jakby znow miala sie rozplakac.
— Czy mozemy porozmawiac? Mam nadzieje, ze bedziesz mogla wyjasnic mi kilka spraw.
Nie znosil sposobu, w jaki dzialal jego umysl. Normalny czlowiek wyrazilby wspolczucie i odszedl dyskretnie. Kiedy jednak stal tak wsrod zimnych kamieni, ogarnelo go straszliwe wrazenie, ze prawie wszystkie odpowiedzi sa juz na miejscu — jesli tylko odgadnie, jakie ma zadac pytania.
Obejrzala sie na innych zalobnikow. Dotarli juz do bramy cmentarza i z zaciekawieniem spogladali w ich strone.
— Tego… Wiem, ze to nie jest wlasciwa chwila — zaczal Vimes. — Ale kiedy dzieciaki graja w klasy na ulicy, to jaki wierszyk wykrzykuja? „Ene, due, ocet z pieprzem”, prawda?
Spojrzala na jego zaklopotany usmiech.
— To jest wyliczanka — odparla lodowato. — Kiedy graja w klasy, wolaja „Billy Skunkins jest tepakiem”. Kim pan jest?
— Komendant Vimes ze Strazy Miejskiej — przedstawil sie Vimes.
A zatem… Will Scuggins wciaz mieszka na tej ulicy, w przebraniu i w pewnym sensie… A Kamienna Geba to tylko jakis typ w ognisku…
Wtedy sie rozplakala.
— Juz dobrze, wszystko w porzadku — usilowal ja uspokoic Vimes. — Wychowalem sie na Kogudziobnej i dlatego… Znaczy, ja… nie przyszedlem, zeby… nie probuje… Posluchaj, wiem, ze zabieralas jedzenie z palacu do domu. Jak dla mnie, to nie ma o czym mowic. Nie o to mi chodzi, zeby… Do licha, moze wezmiesz moja chusteczke? Twoja juz chyba jest pelna.
— Wszyscy to robia!
— Tak, wiem.
— Zreszta kucharz nigdy nic nie mowil… — Znow zaczela szlochac.
— Tak, tak.
— Kazdy wynosi jakies rzeczy — mowila Mildred Easy. — To przeciez nie kradziez.
Owszem, kradziez, pomyslal Vimes. Ale guzik mnie to obchodzi.
A teraz… mocno sciskajac dlugi miedziany pret, wspinal sie w gore, a wokol pomrukiwal grom.
— To jedzenie, ktore ostatnio uk… dostalas — powiedzial. — Co to bylo?
— Troche budyniu i takie, wie pan, jakby dzem zrobiony z miesa…
— Pasztet?
— Tak. Pomyslalam, ze sie uciesza…
Vimes pokiwal glowa. Pozywne i miekkie jedzenie. Akurat takie, ktore mozna dac chorowitemu dziecku albo babci, ktora stracila juz zeby.
No coz, teraz stal juz na dachu, chmury byly czarne i grozne, i rownie dobrze moglby machac piorunochronem. Pora zadac pytanie…
Niewlasciwe pytanie, jak sie okazalo.
— Powiedz, na co umarla pani Easy?
— Moze ujme to tak — powiedziala Cudo. — Gdyby te szczury byly zatrute olowiem zamiast arsenem, mozna by im zaostrzyc nosy i uzywac jako olowkow.
Odstawila zlewke.
— Jestes pewny? — spytal Marchewa.
— Tak.
— Ciut Szalony Artur nie trulby przeciez szczurow. Zwlaszcza takich, ktore maja byc zjedzone.
— Slyszalam, ze niezbyt lubi krasnoludy — wtracila Angua.
— Tak, ale interes jest interesem. Nikt, kto handluje z krasnoludami, specjalnie ich nie lubi. A on przeciez zaopatruje kazda krasnoludzia restauracje i delikatesy w miescie.
— Moze jadly arszenik, zanim je upolowal? — zastanowila sie Angua. — W koncu ludzie uzywaja go jako trutki na szczury…
— Tak — przyznal z namyslem Marchewa. — Uzywaja.
— Nie sugerujesz chyba, ze Vetinari codziennie zjada soczystego szczura?
— Slyszalem, ze wykorzystuje szczury jako szpiegow, wiec nie przypuszczam, zeby wykorzystywal je tez jako drugie sniadanie. Ale dobrze byloby wiedziec, skad Ciut Szalony Artur bierze swoje. Nie sadzisz?
— Komendant Vimes mowil, ze on sam zajmuje sie sprawa Vetinariego — przypomniala Angua.
— Ale my chcemy tylko sprawdzic, dlaczego szczury u Swidry byly napchane arszenikiem — zapewnil niewinnie Marchewa. — Zreszta zamierzalem poprosic o to sierzanta Colona.
— Ale wiesz… Ciut Szalony Artur… On jest szalony.
— Fred moze zabrac ze soba Nobby’ego. Pojde i mu powiem. Ehm… Cudo…
— Tak, kapitanie?
— Probujesz chyba… no, probujesz chowac przede mna twarz… Och! Ktos cie uderzyl?
— Nie, sir.
— Bo oczy ci wygladaja jak podbite, a wargi…
— Nic mi nie jest, sir! — zapewnila zdesperowana Cudo.
— No tak, jesli tak twierdzisz… Ja, tego… no… poszukam sierzanta Colona.
Wyszedl bardzo zaklopotany.
Zostaly we dwie.
Wszystkie dziewczeta razem, pomyslala Angua. W kazdym razie jedna normalna dziewczyna na nas dwie.
— Tusz do rzes to chyba nie byl dobry pomysl — powiedziala. — Szminka w porzadku, ale tusz… Raczej nie.
— Mysle, ze potrzeba mi troche wprawy.
— Na pewno chcesz zachowac brode?
— Nie myslisz chyba o… goleniu? — Cudo cofnela sie o krok.
— Dobrze juz, dobrze. A zelazny helm?
— Nalezal do mojej babki! Jest krasnoludzi!
— Swietnie, swietnie. Jak chcesz. W kazdym razie zrobilas pierwszy krok.
— A co… co myslisz o tym? — Cudo podala jej swistek papieru.
Angua przeczytala. Byla to lista imion, choc wiekszosc przekreslona:
Cudo Tyleczek
Cyntia
Claudia
Consuela
Lucinda Tyleczek
Carrie
Cherry
Cheri
— I co? — pytala nerwowo Cudo.
— Lucinda? — Angua uniosla brwi.
— Zawsze mi sie podobalo to imie.
— Cheri brzmi ladnie. Pasuje do ciebie. A biorac pod uwage, jakie tu ludzie maja pojecie o obcych jezykach, na pewno pomysla, ze to „cud” po uberwaldzku.