— Tak, prosze pana…
Umilkla.
— Wez moja chusteczke — powiedzial Vimes po chwili.
— Czy strace tutaj posade, prosze pana?
— Nie. To wykluczone. Nikt wplatany w te sprawe nie zasluguje na utrate pracy — rzekl Vimes. Spojrzal na swiece. — Moze oprocz mnie — dodal.
Zatrzymal sie jeszcze w progu.
— A gdybys kiedys jeszcze potrzebowala ogarkow, zawsze mamy ich pelno na komendzie. Nobby bedzie musial kupowac tluszcz spozywczy, tak jak wszyscy.
— Co teraz robi? — spytal sierzant Colon.
Ciut Szalony Artur znow wyjrzal poza krawedz dachu.
— Ma klopoty z lokciami — poinformowal. — Oglada jeden i przymierza go na wszystkie strony, ale nie dziala.
— Tez mialem klopoty, kiedy skladalem komplet kuchenny dla pani Colon. Instrukcja, jak otworzyc pudlo, byla w pudle…
— O, jakos sobie poradzil — zauwazyl lowca szczurow. — Wyglada na to, ze jednak pomylil je z kolanami.
Colon uslyszal pod soba gluche stukniecie.
— A teraz skrecil za rog… — Rozlegl sie glosny trzask pekajacego drewna. — Wszedl do budynku. Pewnie wlezie tu po schodach, ale chyba sobie poradzisz.
— Jak?
— Przeciez wystarczy, ze puscisz ten dach, nie?
— Spadne i sie zabije!
— Wlasnie. Mily i czysty sposob zejscia. Zadnego wyrywania najpierw rak i nog.
— Chcialem na emeryturze odpoczac na wlasnej farmie! — zawodzil Colon.
— I tak mozesz wyciagnac nogi — zgodzil sie Artur. Znowu wyjrzal. — Albo… — dodal, jakby nie uwazal tego za lepsza ewentualnosc — …mozesz sprobowac zlapac sie rynny.
Colon zerknal w bok. Rzeczywiscie, kilka stop od niego biegla rynna. Gdyby sie rozkolysal i wytezyl wszystkie sily, moglby akurat chybic o kilka cali i runac w dol.
— Czy wyglada na bezpieczna?
— W porownaniu z czym, szefuniu?
Kazdy miesien w ramionach krzyczal z bolu. Colon sprobowal zakolysac nogami jak wahadlem. Wiedzial, ze ma nadwage. Zawsze planowal pewnego dnia wziac sie do cwiczen. Nie zdawal sobie tylko sprawy, ze to bedzie wlasnie dzisiaj.
— Chyba slysze, jak idzie po schodach — powiedzial Ciut Szalony Artur.
Colon zakolysal sie szybciej.
— A co ty masz zamiar zrobic?
— No, o mnie sie nie martw. Nic mi nie bedzie. Skocze.
— Skoczysz?
— Pewno. To calkiem bezpieczne, jak ktos jest normalnego wzrostu.
— Uwazasz, ze jestes normalnego wzrostu?
Ciut Szalony Artur przyjrzal sie dloniom Colona.
— To twoje palce sa tuz przy moich butach?
— Jasne, jasne, masz normalny wzrost. Nie twoja wina, ze trafiles do miasta olbrzymow.
— Wlasnie. Im jestes mniejszy, tym wolniej spadasz. Powszechnie znany fakt. Pajak nawet nie zauwazy takiego upadku, mysz wstanie i pojdzie, kon polamie wszystkie kosci, a taki elefant sie rozpry…
— O bogowie… — jeknal Colon.
Wyczuwal juz rynne butem. Ale proba zlapania jej oznaczala, ze czeka go jedna dluga, niezmiernie dluga chwila, kiedy juz wlasciwie nie bedzie trzymal sie dachu, a jeszcze wlasciwie nie bedzie trzymal sie rynny — natomiast zagrozi mu bardzo powazna ewentualnosc zatrzymania sie na bruku.
Dalej na dachu rozlegl sie kolejny trzask.
— No dobra — rzucil Ciut Szalony Artur. — Zobaczymy sie na dole.
— O bogowie…
Gnom zstapil z dachu.
— Na razie wszystko dobrze! — zawolal, mijajac Colona.
— O bogowie…
Sierzant Colon spojrzal w dwa czerwone, blyszczace punkty.
— Do teraz idzie swietnie — dobiegl pogrubiony dopplerowsko glos z dolu.
— O bogowie…
Colon machnal nogami, przez moment stal na niczym, chwycil koniec rynny, uchylil sie, gdy ceramiczna piesc przeleciala mu nad glowa, uslyszal paskudny odglos, gdy zardzewiale cwieki mocowan zegnaly sie z murem… A potem, wciaz obejmujac przechylajaca sie rynne, jakby mialo mu to pomoc, plecami naprzod odlecial we mgle.
Pan Sock obejrzal sie, slyszac trzask otwieranych drzwi, po czym cofnal sie lekliwie pod maszyne do kielbasek.
— Ty? — szepnal. — Przeciez nie mozesz tu wracac! Sprzedalem cie!
Dorfl przygladal mu sie nieruchomo przez kilka sekund, po czym wyminal go i z zachlapanego krwia stojaka przy scianie zdjal najwiekszy tasak.
Sock zadygotal.
— Z-z-zawsze bylem d-d-dobry d-dla ciebie — wyjakal. — D-d-dawalem ci wolne na t-t-t-twoje swiete d- d-dni…
Dorfl spojrzal na niego znowu.
To tylko czerwone swiatlo, pomyslal belkotliwie Sock. Ale wydawalo sie bardziej zogniskowane. Mial wrazenie, ze przez oczy ten krwawy blask wlewa mu sie do glowy i bada dusze.
Golem odsunal go na bok, wyszedl z hali i ruszyl do zagrod zwierzat.
Sock odzyl. One nigdy sie nie bronia, prawda? Nie moga. W taki sposob sa zrobione.
Obejrzal sie na swoich pracownikow, ludzi i trolle.
— Nie stojcie tak! Lapcie go!
Jeden czy dwoch sie zawahalo. Golem mial w reku naprawde wielki tasak. A kiedy przystanal i popatrzyl na nich, w jego postawie takze bylo cos niezwyklego. Nie wygladal na cos, co nie bedzie sie bronic.
Ale Sock nie dobieral sobie ludzi ze wzgledu na muskulature glowy. Poza tym zaden nie lubil pracowac z golemem.
Troll zamachnal sie na niego siekiera. Nie odwracajac nawet glowy, Dorfl chwycil ja jedna reka i palcami przelamal jesionowe stylisko. Czlowiekowi z mlotem wyjal z dloni narzedzie i cisnal o mur tak mocno, ze wybil dziure.
Potem szli tylko za nim w bezpiecznej odleglosci. Dorfl nie zwracal na nich uwagi.
Para nad zagrodami mieszala sie z mgla. Setki ciemnych oczu obserwowalo czujnie Dorfla idacego miedzy plotami. Zwierzeta zawsze cichly w obecnosci golema.
Zatrzymal sie przy najwiekszej zagrodzie. Zza jego plecow dobiegaly glosy.
— Nie mowcie mi tylko, ze chce je wszystkie zarznac! Nie zdazymy pokawalkowac miesa przed koncem zmiany.
— Slyszalem o jednym takim, co pracowal u stolarza i tez byl jakis dziwny. Jednej nocy zrobil piec tysiecy stolow. Stracil rachube czy co…
— Patrzy na nie tylko…
— Rozumiecie, piec tysiecy stolow. Jeden z dwudziestoma siedmioma nogami. Zacial sie przy nogach…
Dorfl mocno uderzyl tasakiem i przerabal zamek na bramie. Bydlo obserwowalo go z tym czujnym wyrazem pyskow, jaki miewa bydlo, a ktory oznacza, ze zwierzeta czekaja, az pojawi sie kolejna mysl.